[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja- sno oświetlonąreflektorami jezdnią płynął nie kończącysię strumień pojazdów wszelkiego kalibru, począwszy od okazałych stalowychczołgów, aut pancernych, olbrzymichdział od największych do najmniejszych, sprzężonych po kilka naraz.Wszystkiete pojazdy oblepione były nie-mieckimi żołnierzami różnych broni.Wśród jazgotu setek gąsienic i brzęczeniaszyb opuszczonych kamieniczek trzę- sła się ziemia, a z nią pokryty kamiennymikostkami mały rynek, czy też placyk, na którym oczekiwaliśmy dogodnejchwili do włączenia się w ten potok oddających się w nie-I wolę Niemców.Boinnego wyjścia nie mieliśmy.Tylko tą szosą, którą ciągnęła pokonana armia,mogliśmy dostać się do Aaby, odległej o przeszło pięćdziesiąt kilometrów stądHna południowy zachód.Zatrzymani jeszcze parę razy przez patrole MP, wydo- staliśmy się w końcu zmiasta i korzystając z ciemności włączyliśmy się w nurt płynącej rzeki pieszychi zmotory-zowanych żołnierzy niemieckich.Nie było to rozsądne ani bezpieczne.Na szczęście Niemcy byli zbyt zajęci swoim losem, by mogło im przyjść do głowy,iż obok nich maszeru- je czterech więzniów w pasiakach obozowych.Na wszelkiwypadek porozumiewaliśmy się ze sobą szeptem albo nie rozmawialiśmy w ogóle.Oczy powoli przyzwyczajały się do panujących wokoło ciemności.Po obu stronachprze-pełnionej sprzętem wojennym i ludzmi szosy rozciągał się nieskończony las.Nad wierzchołkami wysokich drzew mi-słabym światłem nieliczne gwiazdy, a wśród nich od północy do południa znaczyłaniebo Droga Mleczna, której blask spływający nikłą poświatą na ziemię pozwalałcoś.coś widzieć w tej nieprzeniknionej czerni.Zrobiło się zimno,wyładowane prowiantem tornistry wrzynały się rzemieniami w obolałe ramiona,umęczone marszem nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa.A obok nas tysiące414.Niemców na swych tankach, tankietkach, samochodach pancernych, autach osobowych,motocyklach.Oni jechali do niewoli.My piechotą drałowaliśmy ku wolności.Nawetteraz byli górą.Diabli nas brali, tym bardziej że co chwila musieliśmy schodzićim z drogi, by nie dać się rozjechać pojazdom.Gdy wyszliśmy wreszcie z lasu, owionęła nas wilgotna, zimna i przenikliwa mgła.Ale lżej było iść, bo szosa opu- stoszała nagle.Około północy dotarliśmy domałej leśni- czówki na skraju znowu rozpoczynającego się lasu.Może tuprzenocujemy? Nic z tego! W stodołach pełno uchodzców, że palca nie wciśniesz.To samo w leśniczówce.Nawet pragnienia nie było czym ugasić.W studni anikropli wody.Spuszczone w głąb otworu wiadro uderzyło o suche dno.Julek zacząłsię awanturować.Dostaliśmy garnu- szek surowego mleka, po czym ruszyliśmydalej.Mleko ugasiło nieco pragnienie, ale skutki jego wypicia odczu- liśmywkrótce.%7łołądek, obciążony nadmiernym cało- dziennym obżeraniem się,odmawiał posłuszeństwa.Na mnie odbiło się to najbardziej.Dopiero coprzeszedłem cię- żki durchfal, a teraz to przeklęte mleko wykańczało mnie,Więcej przesiadywałem w przydrożnych rowach, niż ma- szerowałem.Moi towarzyszewściekali się na mnie, bo w takim tempie nie mogliśmy ujść daleko.W dodatku by-liśmy już potwornie zmęczeni.Gdyby nie wilgoć i zim no, walnęlibyśmy sięw krzaki i tak przespali do rana.Idąc powoli krok za krokiem wydostaliśmy się ponow- nie z lasu.Tu było niecojaśniej.Przed nami rysowały się niewyraznie jakieś zabudowania.Przy słabym,ledwie ża- rzącym się ognisku poruszały się jakieś cienie.Niemcy?.,Amerykanie?.Zaspane, zmęczone oczy niewiele już widziały.Już nam byłowszystko jedno.W rowie stało oso- bowe auto.W aucie nikogo.Całe, niezniszczone.Pewnie brakło benzyny, więc zrzucono je z szosy, by nie zawadzało.Rozlokowaliśmy się na miękkich siedzeniach.Ach, jak przyjemnie odpocząć! Wnetszyby zaszły parą.Zrobiło się nawet ciepło.Zmorzył nas sen.Niespokojny,męczący, gdyż rozgrzane ciała piekielnie swędziały, a roje wszy przypuściłynagły atak na miejsca najmniej dostępne do poskrobania się ręką.A niech todiabli!.O spaniu nie było już mowy.Mało tego! Zrobiło się ciasno, bo każdy 'z nas zaczął się czochrać i kręcić.Jakiś demon zła w nas415.wstąpił, do tego stopnia, że po raz pierwszy od niepamięt- nych czasówzaczęliśmy się między sobą kłócić, nie wia- domo nawet, z jakiego powodu.Jedendrugiemu zawadzał, jeden drugiego popychał, każdy starał się dla siebie wy-walczyć jak najwięcej miejsca; stałem się chyba najbar- dziej z wszystkichdokuczliwy, nieznośny.Tymczasem na dworze noc powoli ustępowała sinemu świtowi.Przez przetarte szybyauta widać było wyraznie składającą się z gotowym do strzału pistoletemsylwetkę.Amerykanin! Czesiek odkręcił szybę i wystawiwszy swą ostrzyżonągłowę, pisnął słabym, wystraszonym głosikiem: That we are here, boys fromconcentration camp.Polish.1 dodał już pewniej, widząc ubawienie na twarzyżołnierza, który przywoływał teraz dwu następnych, ubez- pieczających go zpewnej odległości.Mieliśmy wyjątkowe szczęście.Wszyscy okazali siępochodzenia polskiego.Po-sadzili nas przy ognisku, nakryli ciepłymi derkami,napoili gorącą, mocną kawą.Pózniej dano nam wspaniałe śniada-nie.Zaraz potempobiegłem do rowu.Oba rowy, po jednej i drugiej stronie pustej jeszcze szosy,pełne były, jak okiem sięgnąć, różnorakiej broni.Najwięcej granatów i pancer-faustów.O Boże! Toż ja w nocy mogłem dwadzieścia razy wylecieć w powietrze,korzystając z przydrożnych rowów jak każdy przyzwoity piechur.W lesie było jużbezpieczniej.Gdy wróciłem, dostałem od domyślnych żołnierzy pa-stylki, które,jak pózniej się okazało, były zbawienne.Da-rowano nam też ciepłą bieliznę, a posolidnym umyciu się obsypano obficie jakimś proszkiem DDT radykalnym ponoćśrodkiem przeciw insektom.Tak zaczął się drugi dzień naszej wolności, pamiętny dzień trzeciego maja.Naszosie pojawili się pierwsi Niemcy.Tego dnia przeważali piesi, było też trochęaut, taborów i rowerzystów.Staliśmy z żołnierzami w poprzek jezdni wypatrującwśród Wehrmachtu esesowców.Olbrzymi Murzyn stojący obok mnie niecierpliwiewyczekiwał, aż wyłowimy jakiegoś, poprzysiągł sobie bowiem z miejsca każ-degozastrzelić, nasłuchawszy się naszych opowiadań, przetłumaczonych mu przeztowarzyszy broni.Od czasu do czasu spoglądał czule na moją mizerną sylwetkę inie przerywając żucia gumy walił kolbą pistoletu każdego le-1 Jesteśmy tutaj, chłopcy z obozu koncentracyjnego.Polacy.416.piej wyglądającego Niemca, który nawinął mu się pod rękę.Syczał wtedy,wysuwając w przód wystającą, wydatną szczękę: Concentration camp!. I buchgo jeszcze raz przez plecy!Pojazdów, prócz furgonów, nie przepuszczaliśmy żadnych.Do niewoli można iśćpiechotą.Obok na łące rosła dla nas sterta rowerów.Teraz role się odmienią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]