[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.padłam jak długa na podłogę.- O Boże, ratunku! - krzyknęłam.Mięśnie odzwyczajone od wysiłku przez tak długonoszoną stalową podporę osłabły i całkiem odmówiły mi posłuszeństwa.Nie było mowy,abym o własnych siłach mogła stanąć czy choćby usiąść.Czułam się jak stworzeniepozbawione kręgosłupa, jak robak.Przerażona Brigitte zawołała matkę; wspólnie udało im sięw końcu zawlec mnie na łóżko.Leżałam na wznak w ciemności wpatrzona w niewidocznysufit, czując przelewające się po ciele fale gwałtownej gorączki.Z mroku wyskakiwałypoplątane obrazy.moja przeszłość, terazniejszość, przyszłość mieszały się z sobą i cały tennapowietrzny korowód sunął przede mną coraz szybciej w jakimś obłąkanym tańcu.- Ha, już chyba ślimak ma lepszy kręgosłup.- To sen.Takie dziwne te sny.Teraz śnimi się La Voisin.Jaka wielka! Ma chyba 2 tysiąc metrów wzrostu i stoi jak góra koło megołóżka w zakurzonym podróżnym płaszczu i szarym kapeluszu.Góra w kapeluszu z piórami?- Wystarczy na chwilę wyjechać i już wszystko idzie w rozsypkę.Wracam z Lyonu ico widzę? La Filastre ukrywa pieniądze, a Guibourg podnosi stawkę.Co on sobie myśli? Toprzecież ja, ja naraiłam mu cały interes.Ten niewdzięcznik Le Sage też nie lepszy: komu jakkomu, ale żeby mnie podkradać klientów?! Dobrze chociaż, że mała Pasąuier zachowuje sięjak należy, mówię sobie, a tu masz! Leżysz zwinięta w kłębek i umierasz z miłości.Nieodwzajemniona miłość - też mi powód! Lekarzu, ile jeszcze razy trzeba jej puścić krew, żebygorączka spadła?- Jeszcze raz i powinno wystarczyć - dobiegła mnie czyjaś odpowiedz.Z bardzodaleka.- Dobrze.Natnij jej teraz piętę.Nie chcę, by miała widoczne ślady.- Poczułam, żektoś unosi pierzynę, usłyszałam głosy i kroki jakichś ludzi.- A teraz, mademoiselle, podaszmi nazwisko tego człowieka, który tak rujnuje moją inwestycję.Dziwaczny jakiś ten sen.I dlaczego nie leżę w swoim łóżku u madame Bailly?- Gdzie jestem? - zdaje się, że zadałam to pytanie.- Przestań mnie denerwować! Nie wspominaj mi tej wścibskiej baby! Nie wiesz, żewęszy dla policji?! Dość miałam kłopotów z wywiezieniem cię od niej tak, żeby nie złapaławiatru! Nazwisko, mademoiselle, prędzej! Wiem, że na imię mu Andre.Andre i co dalej?Mów! Lamotte?! Lamotte, ten dramatopisarz?! O, jakaś ty głupia! Z nim nie dorobiłabyś siężadnej przyszłości! Takie nic! Słuchaj, ty niemądra duszyczko, i wez sobie do serca, co cipowiem.Brissac dojrzał już do zerwania.Wiem, że wciąż kłócą się z Neversem.ZBrissakiem szybko rozwiniesz interes, ma tytuł.Jest przy tym chciwy jak diabli.Niech notylko zobaczy, ile zarabiasz, a będziesz go tu miała w mgnieniu oka.Wyobracać cię teżpotrafi nie gorzej niż ten Lamotte, ile tylko zechcesz.W dodatku to alchemik, możemy więcliczyć na dostawy.mniejsza o to.%7łe też ci przyszło do głowy zakochać się wnajambitniejszym żigolaku, jakiego zna Paryż! Mówię ci, zakochaj się w Brissacu, z tegobędziemy coś miały.- Brissac jest odrażający.- wyszeptałam.- A ty myślisz, że stać cię na grymasy? Zapamiętaj sobie: weszłaś w interes, więcpożegnaj się z wrażliwością.Na to nie ma tu miejsca.A jak już weszłaś, koniec, stąd nie maodwrotu.Niech no cię tylko przydybie twój kochający braciszek, a wiesz chyba, co się z tobąstanie? Skorzysta ze swego prawa i zabierze cały twój dobytek.Ty zaś na jego wniosekpójdziesz do klasztoru, gdzie czeka cię dożywocie.Mało to występków masz już nasumieniu? Widział to kto, żeby panna z zacnej rodziny sama mieszkała, sama zarabiała nażycie? I to jeszcze jako wróżbitka! Dla policji będzie to skandal jak się patrzy.Teraz dają cispokój, bo myślą, że jesteś wdową, no i cieszysz się naszą protekcją.Nie myśl, że będzie tak iwtedy, kiedy strzeli ci do głowy pożegnać się z nami i uciec.Wyjdz tylko spod moichskrzydeł, a póki życia nie zobaczysz już bożego świata, to ci gwarantuję!W miarę jak krew z mojej pięty płynęła do miski chirurga, ogarniała mnie corazwiększa słabość, równocześnie jednak zaczęła mi wracać przytomność.Zobaczyłam malutkieokienko z widocznym w nim skrawkiem błękitu i ukośny sufit opadający przy łóżku prawiedo podłogi.Wiedziałam już teraz, gdzie jestem: w willi La Voisin, w malutkiej sypialni napoddaszu.- A teraz słuchaj, co masz robić.Jutro wstaniesz, włożysz gorset i pojedziesz doPalais-Royal.Zobowiązań trzeba dotrzymywać.Pamiętaj: jeśli zbijesz fortunę, kupisz sobieLamotte a na zabawkę, jeśli nie.powiem brutalnie: człowiek, którego nienawidzisz, wysikasię na twój grób.Sama widzisz, że nie ma przed tobą innej drogi, jak tylko wspinać się wgórę.- Nienawidzę tego gorsetu.Nie wytrzymam w nim już ani chwili.- Nie wytrzymam? Takie słowa nie istnieją.Jednak począwszy od jutra możesz go nanoc zdejmować.Musisz wzmocnić sobie kręgosłup, bo taki jak teraz nie na wiele się przyda.A wiesz, że już jesteś prostsza, nawet bez gorsetu.Prostsza? Powieki miałam coraz cięższe, a pokój zdawał się zapadać w jakąś otchłań.Byłam damą prościutką jak strzała, chodziłam po ogrodzie otaczającym przepyszny pałac,zrywając świeżo rozkwitłe róże.Słyszałam męski głos wzywający mnie po imieniu.Mogębyć piękna.Mogę być bogata i kochana.Róże.Tak.Potrzebna mi różowa suknia.W małym salonie Palais-Royal płonęły setki świec, odbijając się w licznych lustrach;spotęgowany ich odblask wracał ku złoconym ścianom, w których zapalał tysiące iskier.Najdostojniejsi goście zasiadali na krzesłach krytych brokatem, pomniejsi musielikomentować się miejscem na solidnym zydlu przybranym ozdobną frędzlą.Pozbawionepozycji płotki stały czy raczej czujnie krążyły wśród krzeseł, z szacunkiem przysłuchiwały sięrozmowom, gotowe w stosownym momencie przymilić się zręcznym pochlebstwem.Marszałkowa ukryta za wachlarzem - bez którego, zima czy lato, dworska dama nie mogła sięobyć - parsknęła w pewnej chwili przekornym śmieszkiem.- Ależ droga hrabino - zwróciła się do towarzyszki - mówi się, że markiz de Seignelaycałkiem stracił dla ciebie głowę!- Nie odpowiadam za to, komu się podoba na mnie patrzeć.Rzecz w tym, czy ja naniego patrzę.A markiz, musisz przyznać, ma w sobie coś niewątpliwie mieszczańskiego,chociaż trudno orzec, jaka sprawia to cecha.- Pewne tylko, że ma ją po ojcu, tym okropnym Colbercie.Cóż za hańba, że nasz króltak chętnie mianuję ministrami ludzi znikąd.Co do markiza jednak, czyż nie jest to uroczymłodzieniec, doskonały pod każdym względem? No i oczywiście nadzwyczaj majętny.Pewnie! - pomyślałam.Musi być taki.Gdyby można mu było zarzucić najdrobniejszeuchybienie konwenansom, małą niezręczność słowną czy wreszcie najmniejszą bodaj skazę wstroju lub na urodzie, jaśnie wielmożni oczywiście zamknęliby przed nim swe salony.Nieomylnym bowiem świadectwem dobrej krwi jest wygląd, jedyne dobro, jakie samawyniosłam z ulicy des Marmousets.Tego nie da się kupić ani podrobić.Dlatego La Voisin niemoże się beze mnie obejść.Nikt w żadnym salonie nie poczyta markizy de Morville zaoszustkę.Ogarnęło mnie zadowolenie, a wraz z nim wrócił mi zapał do pracy.- Cokolwiek złego myślisz o Colbercie, chyba nie zaprzeczysz, że Louvois jest o niebogorszy.- Minister kontra minister, uśmiechnęłam się w duchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]