[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wystarczyły dwie sekundy, by jej słowa odniosły pożądany skutek.Zszokowana Clemency ledwie mogła wydobyć z siebie głos: Nie ma niczego.niczego takiego, naprawdę. Jesteś w nim zakochana po uszy! Wszyscy to widzą. To nieprawda! Clemency walczyła z łzami. Jak możesz mówić coś takohydnego?! Pani Braybrooke też to zauważyła.Słyszałam, jak mówiła do pani Carter, żeskaczesz koło niego jak piesek. Vera znów zabrała się do malowania. Tyzawsze byłaś trochę popychadłem syknęła jadowicie. Ivor jest moim przyjacielem. Och, Clemmie, przecież ty oszukujesz samą siebie! Nie możesz oderwać odniego oczu.Wszystko byś dla niego zrobiła. Obrzuciła ją lekceważącymspojrzeniem. Cóż, nie będę ci stała na przeszkodzie.Mam nadzieję wkrótce sięzaręczyć i nie sądzę, żeby mój narzeczony pozwolił mi uganiać się za żonatymmężczyzną.Po drodze do domu wciąż jeszcze wstrząśnięta Clemency próbowała odpieraćoskarżenia Very. Jesteś w nim po uszy zakochana".Czy to możliwe? Czynaprawdę kochała Ivora nie tylko jak przyjaciela? Czy w tej przyjazni kryło się cośpodstępnego, wręcz niesmacznego?Nie opowiedziała matce o Ivorze.Dlaczego? Czy dlatego, że pragnęła utrzymaćw sekrecie choćby cząstkę własnego życia, czy raczej obawiała się jak najbardziejsłusznego potępienia? Tak naprawdę nie wiedziała, czym jest miłość.Kochałaswoją rodzinę i wydawało się jej, że uczucie do Ivora jest równie silne, jak to dosióstr i braci.Ale czy traktowała go jak swego ukochanego? Czy chciałaby (gdybyoczywiście nie było Rosalie) wyjść za niego za mąż? Przez chwilę wyobrażałasobie życie z Ivorem w małym, uroczym domku, gdzie dbałaby o niego i darzyłacałą miłością i zrozumieniem, na jakie sobie zasłużył i jakiego dawno już towywnioskowała nie udało mu się uzyskać od Rosalie.A gdyby co całkiemmożliwe Ivor z żoną wyjechali na południe Francji, jak wtedy by się czuła?Osamotniona, pogrążona w smutku.Bez Ivora jej życie znów stałoby się puste.Czy to możliwe, że jest w nim zakochana? Czy pragnie go dotknąć, pocałować?Do tej pory całowała tylko krewnych i najbliższe przyjaciółki.Przypomniała sobie,jak kiedyś szczotkowała długie, kasztanowe włosy Very i jak na koniec pocałowałają w czubek głowy.Znów napłynęły jej do oczu łzy i musiała aż zagryzć wargę, byje powstrzymać.Rozdział 7Po zakończeniu pierwszego roku żałoby Mariannę znów zaczęła dostawaćzaproszenia na kolacje i wiejskie weekendy.Przedstawiano jej tam czasemnieżonatych mężczyzn kawalerów i wdowców.Owszem, doceniała życzliwośćgospodarzy, którzy pragnęli ją wyswatać, szczerze wierząc, że nowa miłość jestjedynym lekarstwem na utratę starej, ale mimo to aż gotowała się w środku od ichtępoty.Czemu nie rozumieją, że ona po prostu nie ma ochoty nikogo pokochać?Czyż jakikolwiek mężczyzna mógłby się równać z Arthurem? A gdyby nawet nacałym wielkim świecie znalazł się ktoś taki, to jak mogłaby znów się wystawić natak straszliwy ból?Czytała w twarzach przyjaciół, że zaczynają tracić do niej cierpliwość.Złościłoją to, co prawdopodobnie myśleli: Mimo wszystko byli małżeństwem tylkoniecały rok".Oczekiwali, że Mariannę wróci do normalnego życia i stanie się znówtaka, jak przed śmiercią Arthura.Zdarzały się lepsze i gorsze dni.W te gorsze przygniatał ją smutek, a wewnątrzpanowała ciemność.Mariannę nie wychodziła wtedy z domu, czasem nawet nieopuszczała sypialni.Zdarzało się to jednak coraz rzadziej.Na co dzień zajmowałasię wszystkimi sprawami domowymi, jadła, rozmawiała i zachowywała się na tylepoprawnie, żeby jej siostry nie miały powodów do niepokoju.Ale prawdziwykontakt potrafiła nawiązać tylko z tymi, którzy sami doświadczyli bolesnej straty.Ludzie, których ominęło nieszczęście, wydawali się jej naiwni i bezduszni.W kwietniu 1912 roku Meredithowie zaprosili ją do Rawdon Hall na małe,kameralne spotkanie", jak zapewniała Laura Meredith, jednak po przybyciu namiejsce Mariannę przykro zaskoczyła obecność popularnych, błyszczących wtowarzystwie par.Przebierając się do obiadu, patrzyła przez okno na ogrody i park.Wspominającswoją poprzednią wizytę w tym domu, dotyk warg Arthura na szyi, poczułaprzypływ złości, że to wszystko wciąż jeszcze jest takie żywe i bolesne.Czyż niedość wycierpiała? Czyż nie zasłużyła sobie na odrobinę litości, na możnośćzapomnienia?Wiedziona impulsem, poprosiła pokojówkę o pomoc w zmianie zwyczajnejszarej sukni na jedwabną ze srebrnym połyskiem.Poleciła też wpleść sobie wciemne sploty sznur księżycowych kamieni.Przy stole podchwyciła wzrokprzystojnego mężczyzny z krótkim wąsikiem i gładko zaczesanymi włosami.Uśmiechnął się do niej i podniósł kieliszek w niemym toaście.Teddy Fiske! Znówstanął jej przed oczyma ten doświadczony bawidamek, którego wtedy spotkała wogrodzie, i sposób, w jaki zbyt długo przytrzymywał jej dłoń, niby to pomagającwstać.Powędrowała wzrokiem dalej.Jakaś nowa twarz.Znacznie pózniej kosztowałoją wiele trudu, by przypomnieć sobie tę chwilę.Czy już wiedziała? Czy miała choćcień przeczucia, jak ten człowiek ją urobi, jak ukształtuje, wypaczy jej życie?Nie i nie.Przyciągnął jej uwagę, ponieważ w wąskim gronie, w którym sięobracała, był kimś obcym.Zauważyła go także dlatego, że miał w sobie cośprzykuwającego, wręcz anielskiego przy jasnych włosach i oczach na tle opalonejtwarzy.I jeszcze owo wrażenie siły ukrytej w szerokich barach, i to, jak siedział,odchylony na krześle, pewny siebie, milczący i czujny.Po obiedzie towarzystwo rozpadło się na grupki.Jedni wśród pisków zachwytuudali się do oranżerii, by poszukać ananasów, inni zasiedli do gry w karty owysokie stawki, kochankowie oczywiście ukryli się w ciemnych kątach albo zaleglina sofach w mało używanych pokojach.Mariannę samotnie błąkała się po domu.Za rogiem korytarza przez otwarte drzwi mignęło jej coś białego.Weszła tam izobaczyła rzezbę ustawioną na bocznym stoliku.Blask księżyca oświetlał czterymarmurowe figury w tanecznych pozach.Dzwony spódnic i pukle włosów zostałyzaklęte w kamień, jakby spojrzał na nie bazyliszek.Na odgłos kroków obejrzała się i zobaczyła Teddy'ego Fiske. Pani Leighton! Przekrzywił głowę na bok i przyglądał się jej badawczo.Jest pani tu sama? Jak pan widzi.Zamknął za sobą drzwi. Co za miłe spotkanie!Przysunął się bliżej. Papierosa? Podał jej papierośnicę, przypalił jej i sobie, po czym oparł się okrawędz stołu, wyglądając przez okno.Dym ulatywał po smudze księżycowegoświatła. Te weekendy na wsi mogą się czasem sprzykrzyć, prawda? Ci sami ludzie, tesame rozmowy. Więc po co pan przyjeżdża? Zawsze jest nadzieja na jakąś rozrywkę.Rozrywkę.Tego potrzebowała.Czegoś nowego do pokrycia wspomnień jakkolejnej warstwy tapety na ścianie.Czegoś, co utwardzałoby stopniowo jej skórę,aż powstałaby brzydka, chropowata blizna, co zapieczętowałoby jej serce. Jakiego rodzaju rozrywkę? spytała chłodno. Ach, przecież pani wie. Zgasił papierosa. To, co zwykle
[ Pobierz całość w formacie PDF ]