[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Boże wszechmocny, a cóż to jest? spytała mama.Podniosłam na Johna rozpromieniony wzrok. To sekstans, mamo wyjaśniłam. Cudowny wynalazek.Piękna robota.Będę mogła sama kreślićmapy naszej posiadłości.Nie będę więcej zdana na kreślarzy z Chichester. Wyciągnęłam rękę do Johna.Dziękuję, dziękuję, najdroższy. Cóż za prezent dla młodej żony! dziwiła się Celia. Beatrice, dobraliście się jak w korcu maku.John jest równie wielkim dziwakiem jak ty.John roześmiał się rozbrajająco. Och, Beatrice jest taka rozpieszczona, że muszę jej kupować rzeczy nietuzinkowe powiedział.Tonie w biżuterii i jedwabiach.Spójrzcie tylko na ten stos podarków!Na stoliku w rogu jadalni piętrzyła się sterta jaskrawych opakowań.Prezenty od dzierżawców,robotników rolnych i służących.Bukieciki od dzieci z wioski zdobiły cały pokój. Jesteś przez wszystkich kochana uśmiechnął się John. To prawda odezwał się Harry. Mnie nigdy nie zasypano taką górą podarków urodzinowych.Kiedy Beatrice będzie obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny, ogłoszę dzień wolny od pracy.RLT Co tam dzień, przynajmniej tydzień! uśmiechnęłam się, słysząc w głosie Harry'ego echo zazdro-ści.Za krótko był beniaminkiem Wideacre.Zaskarbił sobie miłość wszystkich podczas tamtych pamiętnychżniw.Po powrocie z Francji spostrzegł jednak, że sam dziedzic bez siostry był tylko półpanem; w dodatku sta-nowił tę gorszą połowę.Powróciłam z Francji w chwale na należne mi miejsce, witana ukłonami i uśmiechami.Podeszłam do stolika i zaczęłam rozpakowywać podarki, drobiazgi wykonane własnoręcznie przezofiarodawców.Wełniana poduszeczka na szpilki, których porcelanowe główki tworzyły moje imię.Bat z moimimieniem wyrzezanym na drewnianej rączce.Zrobione na drutach mitenki do noszenia pod rękawiczkami dojazdy konnej.Szal utkany z owczej wełny.I jeszcze jedna paczuszka, nie większa od mojej pięści, zawinięta, odziwo, w czarny papier.Nie było nazwiska ani życzeń.Obracałam paczuszkę w palcach, czując jakiś niepokój.Dziecko wyprężyło się w mym łonie, jak gdyby wyczuwało niebezpieczeństwo. Otwórz nalegała Celia. Może w środku jest nazwisko ofiarodawcy.Rozdarłam czarny papier przy czarnej pieczęci i wyjęłam maleńką porcelanową sówkę. Prześliczna ochoczo stwierdziła Celia.Gapiłam się na prezent ze zgrozą.Usiłowałam zmusić drżące wargi do uśmiechu. Co się stało, Beatrice? spytał John.Głos dobiegł jakby z oddali.Jego twarz widziałam jak przez mgłę.Zamrugałam oczami, potrząsnęłamgłową.Chciałam pozbyć się nieznośnego brzęczenia w uszach. Nic odparłam cicho. Nic.Przepraszam na chwilkę. Bez słowa wyjaśnienia odwróciłam sięod stosu nie otwartych podarków i opuściłam gości.W hallu zadzwoniłam na Stride'a.Wyszedł uśmiechnięty zkuchni. Tak, panienko Beatrice?Pokazałam mu czarny papier, zaciśnięty w kulkę w mojej dłoni.W drugiej dłoni trzymałam kurczowosówkę.Czułam chłodną porcelanę i cała dygotałam. To opakowanie jednego z prezentów przeszłam od razu do rzeczy. Wiesz, kto to przyniósł?Jak to się tu znalazło?Stride wziął zmięty papier i wygładził go. Taka maleńka paczuszka? spytał.Kiwnęłam głową.Nie mogłam ufać suchemu gardłu. Myśleliśmy, że to od któregoś z dzieci odrzekł z uśmiechem. Zostawiono to pod oknem panisypialni, w koszyczku z łozy.Jęknęłam. Chcę zobaczyć ten koszyczek oznajmiłam.Stride kiwnął głową i wyszedł przez obite zielonym rypsem drzwi.Chłód porcelanowej sówki przenikałmnie do szpiku kości.Wiedziałam doskonale, kto był ofiarodawcą.Kaleki banita.Tyle pozostało z chłopaka,który przed czterema laty dał mi z miłością pisklę sowy.Ralph przysłał mi ten złowieszczy prezent jako sygnał.Nie znałam jednak jego znaczenia.Otwarły się drzwi jadalni.Wyszedł John i na widok mojej pobladłej twarzy aż krzyknął.RLT Jesteś przemęczona.Co cię gnębi? Nic powtórzyłam, zmuszając zdrętwiałe wargi do mówienia. Chodz tu i usiądz zaprowadził mnie do salonu. Za chwilę będziesz mogła wrócić na tańce.Chcesz soli trzezwiących? Tak zdecydowałam, aby pozbyć się go na moment. Są w mojej sypialni.Przyjrzał mi się badawczo i wyszedł.Siedziałam trzęsąc się, w oczekiwaniu aż Stride przyniesie miłozinowy koszyczek.Włożył koszyczek w moje dłonie.Odprawiłam go skinieniem głowy.Dzieło Ralpha; replika innegokoszyczka, który przed laty wciągnęłam na nitce przez okno o świcie, w dniu piętnastych urodzin.Witkizachowały zieloną barwę i świeżość, a więc ścięto je przed paru dniami.To mogły być łozy z Wideacre, a więcRalph podszedł aż do rzeki Fenny.Z koszyczkiem w jednej ręce, a prezentem w drugiej wydałam jęk rozpaczy.Potem ugryzłam się w koniuszek języka i uszczypnęłam się w policzki, aby nadać im rumieńców.Kiedy Johnwkroczył z solami trzezwiącymi, roześmiałam się tylko i machnięciem dłoni pokazałam, że już nie trzeba.Soletrzezwiące, pytania, zatroskane spojrzenie wszystko to oddaliłam od siebie.John obserwował mnie baczniez niepokojem, lecz nie męczył więcej pytaniami. To nic takiego stwierdziłam. Nic.Po prostu za długo tańczyłam z twoim synkiem. Na tymzakończyłam wyjaśnienia.Nie mogłam dać najmniejszego powodu Johnowi, aby odwołał swój wyjazd.Musiałam wysłać go zdomu.Dziecko miało przyjść na świat za trzy, cztery tygodnie.Zdusiłam w sobie strach, zachowując pozoryśmiałości.Spakowałam rzeczy Johna, żwawo się ruszając i uśmiechając.Stanęłam na schodach i machałam napożegnanie, aż kareta zniknęła z oczu.Powstrzymywałam się od drżenia, dopóki stukot końskich kopytrozbrzmiewał na podjezdzie.Potem oparłam się o rozgrzaną słońcem kolumienkę i jęknęłam z przerażenia.Myśl, że Ralph mógłbypodjechać czy raczej doczołgać się do ścian dworu i że nienawiść wyostrzyła jego pamięć do tego stopnia, żeprzypomniał sobie, co mi ofiarował przed czterema laty, przyprawiała mnie o paraliż.Nie miałam jednak czasu na zastanawianie się.Błogosławiłam ogrom czekających mnie zajęć,błogosławiłam zmęczenie, które kazało mi spać kamiennym snem przez całe noce.W czasie pierwszej ciążydelektowałam się cudownym nicnierobieniem ostatnich tygodni przed rozwiązaniem.Tym razem musiałamudawać przed trzema parami uważnych oczu, że jeszcze dwa miesiące dzielą mnie od porodu.Chodziłamlekkim krokiem i pracowałam od rana do wieczora, nie narzekając i nie zdradzając bolącego krzyża.Dopiero wbezpiecznej ciszy sypialni, przed snem, mówiłam sama sobie, że padam z nóg.Oczekiwałam rozwiązania przy końcu maja, a tu miesiąc się skończył i nic.Budząc się rankiempierwszego czerwca, czułam wielką radość.Czerwiec.To już niezle.Liczyłam na palcach tygodnie, siedzącprzy biurku.Słońce ogrzewało mi ramiona, a ja zastanawiałam się, czy dane mi będzie przenosić dziecko natyle, aby podeprzeć niepewną reputację.Sięgnęłam po kalendarz i wtedy poczułam ból tak silny, żepociemniało mi w oczach i zaszumiało w uszach.Jęknęłam.Tkwiłam jak sparaliżowana przez kilka długich minut.Ból ustal.Poczułam ciepłą wilgoć odchodzącychwód.Dziecko wyruszyło w krótką niebezpieczną podróż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]