[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słońce już sięskryło za grzbietem wzgórz, zostawiając po sobie tylko przecudną zorzę, w której kierunkubryczka zdążała i na którą zwrócone były oczy Marcinka i jego matki.Konie biegły miernegokłusa, wózek toczył się z wolna w głębokich kolejach drożyny.Po obudwu jej stronach stałyniwki żyta, na którym nie widać było jeszcze kłosów, stajenka wczesnych kartofli, mocnozielone smugi owsa i zagony lnu.W pobliżu czerniła się biedna wioska.Dalej na tle przejrzy-stego firmamentu widać było ciemne kształty łańcucha wzgórz porosłych jałowcem i brzezi-ną.Zdarzyło się, że w przeddzień uroczystości Zielonych Zwiątek wypadł pani Borowiczowejjakiś pilny interes w Klerykowie.Zawarta na początku roku szkolnego znajomość z panemMajewskim ułatwiła jej pozyskanie dla Marcinka na dwa dni świąteczne urlopu, wypisanegona urzędowym blankiecie z ogromną pieczęcią.I oto wiozła do Gawronek jedynaka jako nie-spodziankę dla ojca i całego folwarku.Radość obojga była tym większa, że ani matka, ani synnie spodziewali się tak pomyślnego załatwienia sprawy, gdyż rzadko kiedy dawano na teświęta urlopy.Gdy wózek polnymi dróżkami zjeżdżał z pochyłego przestworza i znalazł się uwejścia do rozdołu między dwoma wielkimi wzgórzami, noc już zapadała.Zbocza gór wzno-siły się stromo po prawej i lewej ręce, a wielkie ich garby niby kolana i stopy wysuwały się zmroku i rosły w oczach, gdy się ku nim zbliżano.Dolina była dość długa, a nie szeroka w niektórych miejscach tak nawet wąska, że nadnie jej ledwo mogły zmieścić się obok siebie: strumień i droga.Na wiosnę i około świętegoJana potok przemieniał się w rzekę, w wielką, oszalałą rzekę, której wody dosięgały wysokorosnących brzóz na zboczach pagórków i zostawiały na jałowcach pokosy zmulonego siana,garście lnu i całe nieraz krzewy, z korzeniami wydarte na odległych górach.Toteż droga są-siadująca z tą burzliwą rzeczułką była, ściśle mówiąc, suchym łożyskiem potoku.Nikt jej tamnigdy nie naprawiał ani nie przeinaczał; była sama sobą, zmieniała się i kształtowała swobod-nie, posłuszna tylko prawom przyrody, zupełnie tak jak drzewa okoliczne, jak osypiska i wy-rwy.Były w niej kawałki z natury dobre, zupełnie gładkie, byty inne, zawalone sporymi bry-łami na dość znacznej przestrzeni, a były też i tak zwane dołki, istniejące tam od czasów je-żeli nie piastowskich, to na pewno zygmuntowskich.Kto nie umiał przez te dołki przejechać, ten nie przejechał.Aamał tam dyszel, oś, rozworę,wlatywał w błoto z głową i czapką albo zostawał w dołku z półkoszkami, a konie szły dalej zprzodkiem wozu.Na szczęście nie było w całej okolicy człowieka, który by nie miał sposo-bu na szczęśliwe przebycie tych wyrw zdradliwych.W pewnym miejscu jechało się dośćdługo tym porządkiem, że przednie i poślednie koło z prawej strony szło blisko o jaki łokiećwyżej niż koła z lewej, ale ludzie tamtejsi nawykli do tego przymiotu drogi i nikt go tam na-wet nie spostrzegał.Nad wodą rosły zwarte olszyny i przysłaniały zakręty rzeczne.Gdzie-niegdzie stały kępami duże, smutne wierzby o długich gałązkach i wąskich liściach.Koniewlokły się noga za nogą po kamienistym szlaku i były w pierwszym dopiero skręcie doliny,gdy na górę wszedł księżyc.Białe światło z wolna rozpadło się w dole, na zboczach gór i powąwozach.Widać było spiczaste jałowce pod samymi szczytami i brzózki o listkach srebrzy-ście lśniących, kołyszące się od wietrzyków.Na dalekiej przestrzeni bieliły się kamienierzecznego łożyska.Tu i ówdzie poza cieniem krzewów lśniły się między kamieniami ruchli-we, maleńkie fale i wodospady płytkiego w tej porze strumienia, który jak żywa istota cośszeptał w głębokiej ciszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]