[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wśród duszą-cych murów uderzają te szyby blaskiem nie swoim, obcym ich natu-rze, niby oczy kota pod światło widziane.Gdzie indziej wyrywa sięw niebo wielki komin z cegły albo czernieje żelazny, przymocowanydrutami, i rzuca olbrzymie kłęby burego dymu na mury sąsiednichdomów i w okna ich mieszkań.Konwulsyjne ruchy budy spychałyjadącym na brwi kapelusze i zasłaniały oczy.Wiktor siedział bezruchu.Spod obwisłej linii ronda patrzał na przesuwający się obraz.Kiedy niekiedy z oczu jego wytaczała się łza i przez nikogo nie do-strzeżona biegła po wynędzniałej twarzy.Gdy minęli rogatkę, wrzawa ustała.Otoczyły ich parkany, pust-ki, sady, rozległe dziedzińce zawalone węglem, wapnem, deskami.Gdzieniegdzie nawijał się przed oczy samotny, chudy dom, jakbywydmuchnięty z czerwonego piasku.Drzwi jego piętra wychodziływ szczere pole, a nie znajdując przed sobą balkonu, dokąd miały pro-wadzić, tylko dwie rude szyny sterczące w murze, zdawały się żywićzamiar wyrwania się z zawias i rzucenia w przepaść.Wkrótce i te ostat-nie siedziby znikły i za jakimś parkanem odchyliło się pole, dziedzinawichru.Daleko zostało miasto rysujące się nikłymi liniami jak symbolczegoś niejasny, a pełne boleści i takiego żalu, takiego żalu.Do budy wdzierał się teraz tęgi, zimny wicher.W drzwiach przydrożnych huczał złowrogo, czasem między or-czykami, jakby u tylnych kopyt szkapy, gwizdał przerazliwie.Cała rodzina przytuliła się do siebie.Judymowa niby to in-stynktownie pod wpływem zimna cisnęła kolanami nogi męża.On siedział sztywny, ręce wsunął w rękawy i patrzał przed siebie.Myślami był już daleko, w podróży.Badał swoją nieznaną, przyszłądrogę za pomocą błędnych przeczuć.Skądś, z dalekich, Bóg wie234Ludzie Bezdomnikiedy odebranych wrażeń, z napomknień słyszanych wytwarzałsobie dziwne narzędzie poznania niewiadomej doli.Wzrok jego błą-dził po śniegach przydrożnych, tak dziwnych jak wypadki, jak my-śli, jak wszystko.Oto kształty zasp dziewiczych, bez żadnej formy,niezgodne z niczym, przeładowane jakimiś szczególnymi efektami,jakby ornamentem w rodzaju barokowym.To jakby liście powy-kręcane, krzywe, pełne zgięć do wnętrza, niby to przypominającenaturę, ale od form jej prawdziwych dalekie; liście nie istniejące,liście wielkie a niepełne; to znowu jakby strzały tytaniczne, którymimożna by przebić kościół świętokrzyski.Tu ciągnęły się jakieś chwilowe wzgórza, co zalecały się okułagodnym kształtem swoim, gdzie indziej ohydne jamy, przypomi-nające najgorszą a niewiadomą i ciemną boleść życia, a przypomi-nające tak żywo, niby krzyk przerazliwy.Zwiat z prawej i lewej strony zasłonięty był burą czarniawą,z której łona wicher wydymał i niósł nad ziemią śniegi lotne.Około południa dorożka przybyła wreszcie na miejsce i zatrzy-mała się przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, którą łą-czył ze światem plant kolejowy.Na dole był sklepik z jaskrawymszyldem.W głębi mieścił się lokal rodziny żydowskiej, której liczniprzedstawiciele ukazali się we drzwiach, gdy dorożka obok nich sta-nęła.Dzieci skostniałe prawie od zimna wytrzeszczonymi oczymaprzypatrywały się tej kamienicy , zbudowanej z belek na pół zmur-szałych, zapewne po spadłej z etatu karczmie lub stodole, a uma-lowanej na kolor cielisty z czerwonymi ornamentami około drzwii okien.Wiktor wysiadł i poprosił jedną z osób przypatrujących się,czy nie można by dla rozgrzewki dostać kieliszka monopolu.Zarazwyniesiono przed dom butelkę i cała rodzina wychyliła po kielisz-ku.Dryndziarz zmuszony był przełknąć dwa, gdyż po pierwszymcałkiem nie mógł dojść istotnego smaku.We mgle widać było jakieś szare zarysy.%7łydkowie objaśnili, żeto właśnie jest dworzec kolejowy.Pociąg idący w stronę Sosnowca235Stefan %7łeromskimiał ukazać się za jakie trzy kwadranse.Judym musiał się spieszyć.Familia miała go odprowadzić jeszcze kawałek drogi, a nie docho-dząc miasteczka cofnąć się, ,wsiąść w czekającą dryndę i wrócić doWarszawy.Szli tedy wszyscy prędko, prędko, brzegiem plantu, po zmarz-niętej grudzie ścieżki.Wiktor biegł przodem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]