[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zagrzmieliśmy wówczasnajgroźniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą z inwektyw, odziawszy ją w retoryczną formę zapytania: – Czyzadanie marynarzy sławnego trawlera polega na wyłapywaniu min wybuchowych niemieckich w bezdrożachmorza, czy też na wyłapywaniu psów polskich na drogach lądu?Zdawało się wobec groźnej postawy marynarzy zgromadzonych na pokładzie, że nastąpi pierwsza bitwamorska w zatoce Gdyni.Skończyło się na wzgardliwym wydaniu nam więźnia.Gdy wywleczono z czeluściwyniosłej arki mizerną posturę naszego przyjaciela, był on na ciele i na duchu godny politowania i współczucia.Trząsł się bardziej niż kiedykolwiek, nie poznawał nikogo i ogłupiałymi oczyma wodził po morzu, tudzież poprzyległym „korytarzu”.Dopiero w domu własna jego mięsna potrawka przywróciła mu przyrodzony rozum inaturalne, lekkomyślne uczucia.Na stałym lądzie uprowadziła Puka w niewolę pewna dama.W niewoli tej pozostawał w ciągu trzech miesię-cy, odżałowany już jako tęskne i żałosne wspomnienie, jako merum nomen sine re, przechodzące do dziedzinymdłych dźwięków.Przypadek zrządził, iż z tej niewoli nie tyle babilońskiej, ile skolimowskiej wrócił do rodzin-nego domu i na miecierzyste podwórze wśród skoków i skowyczeń radosnych, które świadczyły o niezgłębio-nym zasobie jego przywiązania do miejsca i ludzi.Powrotowi temu towarzyszyły liczne awantury oraz wymiananot werbalnych tak dalece nieparlamentarnych, iż żadna z nich żadną miarą nie może być w tym życiorysieuprzytomniona i przytoczona.Nawiasem mówiąc, pamięć Puka o pierwszych jego wychowawcach, czyli w znaczeniu przestarzale-prawnym i społecznie-konserwatywnym: właścicielach – jest niedościgłym wzorem, szczytem tego uczucia.Jego smutek i żal, gdy nadchodzi odjazd, jest niezmierny.Rozumem o nieznanej nam potędze i wymiarze, prze-czuciem o niewiadomej nam wartości przewiduje on długość swojej tęsknoty.Puk rozpacza na widok pakowaniarzeczy.Głęboka rozterka przelewa się i błyska w jego oczach, a niepokój dosięga niewiarygodnych granic.Trudno dać temu wiarę, a przecież tak jest – Puk płacze z żalu.Natomiast uczucie jego radości w chwilach po-witania, po paru miesiącach rozłąki, wyładowuje się w skokach iście obłąkanych, w szczekaniu na całą okolicę,w biegach fiksackich dookoła domu, a także w poprzek i wzdłuż wszelkich kwietników, po trawach i krzewach.70Ów głos małego ptaszka odchyla zasłonę ciemną, błonę narosłą na źrenicach.Przez chwilęwidać znów rodzinny dom, staw w zielonych szuwarach.Pachną nie istniejące już olszyny,szeleszczą liście drzew, których już nie ma.Śpiewaj jeszcze przez jedną maleńką chwilę,ptaszeczku leśny, o domu, rzece i zaroślach dzieciństwa.Lecz swojski wieszczek bugajów,strwożony pewnie naszym przyjściem i widokiem, przerywa jasnowidzącą piosenkę.Darem-nie na nią wyczekiwać.Idziemy dalej.Oto z zarośli okrywających spadzistość wywija się droga zniżająca się w zakosy.Zawie-rzywszy jej zstępujemy niżej i trafiamy na olbrzymią aleję, co zmierza na kraj świata, kędyśku Wiśle w wierzbach nadwodnych, kędyś ku łęgom zawisła, ku sinym lasom, polom, wsiom,białym miasteczkom i wysmukłym kościołom, które w dali zamglonej uśmiechają się swymikolory pod chmurnym niebem.Obejmujemy je oczyma, pamięcią, marzeniem.Nazwy senne,tylekroć pamiętne – Wawer, Ostrewek, Kępa Gliniecka, Dębe Wielkie.Jakieści dawne wy-razy, w których zawarta jest nieprzebrana radość, krzyk ponad tysiącem lat bytu plemiennegonajbardziej uniesiony – polatują w falach ciepłego wietrzyka z tamtej zawiślanej strony, lecąod tamtych kościelnych wież:Z wiosennych kwiatów niech koronki wijąNa laur żołnierzom dziewic naszych ręce.Niechaj łzy starca i krzyki dziecięceBłogosławieństwem w szczyty niebios biją,Niech zagrzmią dzwony i organy szyjąNadętą w hymny uderzą,Sztandar nad każdą niech zabyśnie wieżą –Moskal pod Wawrem pobity!Niezmierne nadwiślańskie topole o pniach rytych i rzniętych szczelinami i szwami w ze-starzałej korze, pisanych szczerozłotem, brązem i miedzią, stoją o obudwu stronach drożyny,a zeszły się tak i tak zbliżyły siostra do siostry, iż można od jednej do drugiej dostać rozłożo-nymi rękoma.Opancerzone grubością niezmierną jakoby karacenowych zbroić, nabite chro-pawymi guzami, które tam i sam rozrastają się w bulwy, narośle, jakieś bolaki, garby i sęki –pełne czarnych dziupli, z których głębi białe drzewo zeschnięte jak śnieg się łyska, te pnie,nieogarnione dla rozwartych barów piąci chłopa, rozwalają się wyżej w odnogi, siodła, widły,mnożą się w konary, w gałęzie, wici i pędy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]