[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostałą częśćdrogi do domu spędził na rozmyślaniach, kim właściwie byłdobry samarytanin i czy warto zaryzykować drobne uszczuplenie, powiedzmy o pięćdziesiąt procent, zawartości portfela Taylora.W końcu postanowił, że nie warto.Ten bosmanz Golden Sunset wyglądał na sprytnego gościa i na pewno madobrą pamięć.Larry pomyślał, że lepiej będzie grać z Taylorem uczciwie i zrezygnować z dodatkowych małych profitów.120Był przekonany, że tak właśnie postąpiłby dobry Samarytanin, kimkolwiek on był, do diabła.Pewnie kimś w rodzaju Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.Wjechał prosto do garażu i wyłączył silnik.Taylor wciążspał, z głową wciśniętą w narożnik fotela.Larry wyjął zeschowka na rękawiczki latarkę i poświecił mu w twarz.Naskroni, w miejscu, gdzie trafiła pięść bosmana, widniał sporyniebieski siniak, ale poza tym wyglądał dobrze i chrapał,jakby spał w swoim łóżku w domu.Larry miał przyjemnepoczucie siły, kiedy Taylor, kompletnie bezbronny i niczegoniepodejrzewający, siedział w ciemnym garażu, w jego samochodzie.Nawet we śnie była to twarz człowieka, z którym nie ma żartów.Taylor był silnym, twardym facetem.Dwaszybkie ciosy, które posłały bosmana na deski, były najwspanialszymi, jakie widział od czasów, kiedy sam walczył.Ale teraz mężczyzna był bezbronny niczym dziecko.Larryna próbę klepnął go kilka razy w twarz.Taylor otworzyłoczy i próbował usiąść wygodniej.— Spokojnie, poruczniku — powiedział Larry.— Kim pan jest? — Słowa więzły w zaschniętym gardle.— Przyjacielem.Dobrze się pan czuje?— Boże, nie! Co się stało?— Oberwał pan butelką, poruczniku.Barman pana uśpił,bo inaczej pewnie zamordowałby pan jednego gościa.— Musiałem być wstawiony.O co ja chciałem się z nimbić? Poszło chyba o kobietę.— Tak.Zwykle tak bywa.Jak pan sądzi, da pan radędojść o własnych siłach do mojego mieszkania? Potrzebujepan teraz małej drzemki.To nie jest okazały apartament, aleoddaję do pańskiej dyspozycji.— Nie powiedział mi pan, jak się nazywa.My się chybanie znamy?— Milne, Harry Milne.— Zawsze przedstawiał się w ten121sposób, kiedy nie chciał ujawnić swoich prawdziwych personaliów.— Siedziałem w barze i widziałem, jak pan oberwał, postanowiłem więc pana stamtąd zabrać, nim pojawią sięgliny.Policjanci w Los Angeles bywają nierozsądni.— Jest pan bardzo miły, ale nie mogę się narzucać.— Proszę tak nie mówić.Spodobała mi się technikapańskich ciosów.Kiedyś też trochę walczyłem.Chodźmy,jeżeli da pan radę.Taylor poruszał się niepewnie, ale o własnych siłach.Larrywprowadził go do domu bocznymi drzwiami.Na górę wjechaliwindą towarową.Larry nie chciał, żeby wszyscy wiedzieli, żema gościa.Kobiety to co innego.Odwiedzające go dziewczynytylko poprawiały jego reputację.Jeśli nie, on je odwiedzał.Ponieważ nie wiedział jeszcze, do czego może mu Taylorposłużyć, wolał jego odwiedziny zachować w tajemnicy.Taylor był potulny jak kociak i nie odezwał się ani słowem,póki nie znaleźli się w mieszkaniu.Zapytał, gdzie jest łazienka,i ruszył w jej stronę.Kiedy Taylor wymiotował do miskiklozetowej, Larry zdjął ze ściany kolekcję zdjęć roznegliżowanych kobiet i schował je do szuflady.Stwierdził, że póki nie znają się zbyt dobrze, powinien postarać się wywrzećna Taylorze dobre wrażenie.Na razie sprawy rozwijały siętak, że wkrótce mogli zostać serdecznymi przyjaciółmi.Todopiero byłaby historia.Lany wiedział, że jest niezłymgraczem, żałował tylko, że nie ma publiczności, która mogłabypodziwiać jego spryt.Zresztą, któż by uwierzył, że potrafi takrozgrywać.Taylor wyszedł wreszcie z łazienki i widać było, że bardzopotrzebuje snu.Zmył z twarzy krew —jego cera miała kolorkogoś chorego na żółtaczkę.Czoło błyszczało mu od potu,a oczy były wilgotne od wzbierających mdłości.Krok za tomiał już pewniejszy, i to był dobry znak.— Lepiej się pan czuje?122— Tak.Pozbyłem się tego, co zalegało mi w żołądku.Zwykle nie piję tyle whisky.— A co z głową?— Nie najgorzej.W każdym razie nie krwawi.— Miał pan szczęście, że butelka się nie roztrzaskała.— No dobrze.Będę się zbierał.— Niech pan tego nie robi, poruczniku.Dokąd chce panpójść?— Nazywam się Taylor.— Uścisnął rękę Larry'ego.—Nie wiem, jak panu dziękować.— Nie ma o czym mówić.Nie wygląda pan na tyle dobrze,żeby już teraz wychodzić.Ma pan dokąd pójść?— Właściwie to nie.Ale nie mogę więcej panu zawracaćgłowy.— Do diabła, proszę zostać.Mam tu drugie łóżko.Niechsię pan nie upiera.— To bardzo miłe z pana strony.— Głupstwo.Zrobiłbym to samo dla każdego, zwłaszczadla każdego żołnierza.Coś chyba jesteśmy wam winni za to,że walczyliście na wojnie.— Jezu, co za banał! Choć starałsię, by zabrzmiało to szczerze.— Jeżeli jest pan pewny, że nie sprawię kłopotu.Przyznaję, że nie czuję się na siłach szukać teraz noclegu.— W takim razie nie ma o czym mówić, poruczniku.Może pan tu zostać tak długo, jak pan zechce.Mogę panunawet pożyczyć swoją piżamę, mamy chyba ten sam rozmiar.I ani słowa więcej.Oto pańskie łóżko.O dziesiątej trzydzieści Bret spał w najlepsze, a Larrydyskretnie wyszedł z mieszkania i udał się na spotkaniez Paulą West.CZĘŚĆ IVDZIEŃ SĄDUOSTATECZNEGOROZDZIAŁ 12Bret nie mógł uwierzyć, że już nastał poranek.Leżał nawpół rozbudzony, a ostre promienie światła, przenikająceprzez szpary w żaluzjach, raziły boleśnie jego oczy.Zamknąłje ponownie w poszukiwaniu przerwanego snu.Ale cieniemarzenia sennego jak bezcielesne zjawy umknęły już, odpłynęły w głąb mrocznego tunelu.Świadomość złapała go w swoje kleszcze i wyciągnęła na jawę, do życia.Rzeczywistość była bolesna i nieco poniżająca.Usiadł na łóżku i próbował się otrząsnąć, ale ból i upokorzenie nie znikały.Ból udało mu się zlokalizować w potylicy, a upokorzenie zagnieździłosię gdzieś w głębi trzewi i przyprawiało o mdłości.Przełknąłślinę; w gardle miał chyba papier ścierny.Nagle przypomniał sobie, co ważnego miał zrobić, i spojrzałna zegarek.Dochodziła dziewiąta.Zmarnował całą noc napijaństwo, awantury i sen, dlatego ani o krok nie zbliżył się doczłowieka, który zabiłjego żonę.Wyskoczył z łóżka i zacząłsię szybko ubierać.Nagle sobie uświadomił, że z podwójnego łóżka w drugimkącie pokoju ktoś mu się przygląda.Obrócił się i zobaczyłmężczyznę wspartego na łokciu i uśmiechającego się do niego127cierpko.Jak on się nazywał? Mili? Nie, Milne.Harry Milne.Z zakamarków pamięci przywołał ich wczorajszą rozmowę,która teraz odbijała się echem w obolałej od kaca głowie.— Dzień dobry — powiedział mężczyzna w łóżku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]