[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na ciemnej, zasnutej dymem uliczce zapadła głuchacisza. Kurwa, czy wy musicie akurat tu się mordować! nad nami rozległ się dzikiwrzask.Przez okno na piętrze wychylał się półnagi brodacz i machał gniewniekułakiem. Mało ulic w tym cholernym mieście czy co? Pochędożyć przez was wspokoju nie można!Wyrwałem drugi pistolet i wystrzeliłem, nie celując.Protesty ucichły.Rozejrzałem się.Tom był zbryzgany krwią, ale najwyrazniej nie odniósłżadnej poważniejszej rany.Z moich ludzi na nogach trzymali się tylko Bambo iMullholland.Nigdzie nie widziałem. Boże. Poczułem suchość w gardle. Gdzie Cornelius?Ostrze zakrwawionej szpady Toma wskazało nieruchome ciało, rozrzucone nabruku niczym gigantyczna czarna rozgwiazda pozostawiona przez przypływ.Drugi zkompanów van Hoogena badał jego puls i szukał ran. %7łyje odezwał się. %7łyje, choć kula utkwiła w płucach! Nie mamy wyboru powiedziałem cicho. Tom, zabierzcie Corneliusagdzieś za miasto.Opiekujcie się nim, jestem mu coś winien.Skontaktujemy się zwami.A my. Westchnąłem ciężko. My dotarliśmy za daleko, by się wycofać.Bambo, mianuję cię przywódcą zbiegłych niewolników.Od tej chwili masz na imięCornelius.I ruszyliśmy do pałacu gubernatora, ścigani przez ryk śmiechu spod domukomendanta.Najprawdopodobniej któryś z biesiadników znowu wpadł w płomienie.Po rozświetlonym setkami ogni i trzęsącym się od ochrypłych wrzasków Bridgetown,leżący na odległym wzgórzu pałac gubernatorski wydał mi się oazą ciszy i spokoju.W ogrodach, które otaczały rezydencję, nie znać było żadnego ruchu, w licznychoknach nie paliło się światło, a dachówki odbijały blask księżyca.Słychać byłojedynie ogłuszającą symfonię cykad i szelest nocnej bryzy, która czesała soczystełąki wyspy.Rezydencja milczała, a ciemne oczy okien przyglądały się dzikiejzabawie w mieście.Zwiadomość, że wokół siedziby Bekkera nie ma licznychstraży, dodała mi otuchy, lecz jednocześnie widok spowitej w ciemności budowlinapawał mnie dziwnym niepokojem.Zaraz stanę oko w oko z Bekkerem Siedem%7łyć , przemknęło mi przez głowę.Nie warto się łudzić, że łatwo z nim wygram.Nie łudziłem się. Szybciej popędzałem towarzyszy, gdy biegliśmy piaszczystą drogąprowadzącą do rezydencji.W jedynym oku Mullhollanda lśniło dzikie, wręcz fatalistyczne podniecenie, amięsiste wargi Bambo poruszały się, jakby Murzyn bez przerwy powtarzał słowa,które przekazałem mu przed opuszczeniem miasta.No właśnie.Mój plan opierał się na osobie Corneliusa to właśnie zbiegłyniewolnik miał przeprowadzić nas przez miasto przed oblicze Bekkera, a następniezająć go na tyle, by ktoś z nas zdążył wbić piratowi sztylet pod żebro.Jakkolwiek zpierwszego zadania przywódca niewolników wywiązał się znakomicie, złośliwy loswykluczył go z drugiego.Jego dublerem siłą rzeczy został poczciwy Bambo, a tosprawiło, że nagle poczułem gwałtowny nawrót uczuć religijnych.Jedynym, co Cornelius i Bambo mieli ze sobą wspólnego, był kolor skóry iobwód klatki piersiowej.Nawet różnica imion sugerowała dzielącą ich przepaśćintelektualną.Bambo nie posiadał charyzmy (jako jedyny marynarz w załodzeustępował drogi Winstonowi, zamiast sprzedać mu kopa), był łatwowierny (po trzechlatach żeglugi wciąż wierzył, że rybka remora jest w stanie zatrzymać okręt) irozpaczliwie religijny (co jakiś czas upatrywał świętego w kimś z załogi).Na domiarzłego był również beznadziejnym erudytą kapitanie było jednym z nielicznychtrzysylabowych słów, które udało mu się zapamiętać.%7ładen ze strażników Bekkera nigdy nie uwierzy, że ten Murzyn to straszliwyCornelius Hienożerca.%7ładen! Słyszeliście? Mullholland zatrzymał się jak wryty. Co takiego? Wyhamowałem i wstrzymałem dech w piersiach.Byliśmy jużna zboczu wzgórza, skąd rozciągał się widok na rozświetlone, huczące pijatykąmiasto i wody przystani z ogromnym kształtem Sandstorm.Od pałacu dzieliło nasledwie paręset kroków. Co słyszałeś? Nie wiem. Mullholland zawahał się. Jakiś ryk chyba.Główne drzwi pałacu nagle huknęły o ścianę, a ze środka wybiegło kilkapostaci.Wymachując muszkietami i pałaszami, rzucili się w naszym kierunku zprzerazliwym wrzaskiem.Serce zabiło mi szybciej. Spieprzajmy szepnął ochryple Mullholland. Stój rzuciłem, choć w głębi ducha zgadzałem się z nim w całejrozciągłości. Ani się waż.Przecież my też jesteśmy piratami.Bambo, do dzieła. Moja Cornelius! wyryczał olbrzym w kierunku nadbiegających. Mojawielki wódz! Moja wkurwiona!Popis erudycji Bambo zmiótł piratów z drogi dosłownie i w przenośni.Odskoczyli jak krople wody od rozżarzonej blachy, po czym minęli nas szerokimłukiem i pocwałowali ku miastu, aż im pięty błyskały w ciemnościach. Cholera, Bambo, ty to masz dar przekonywania. mruknął Mullholland iotarł pot z czoła. Cicho. Przełknąłem ślinę. Chłopaki, tych piratów.Ich coś spłoszyło.I spojrzałem na bliską już rezydencję gubernatorską.Drzwi pałacu,najwyrazniej zasysane przeciągiem, zamykały się powoli, a w którymś okniezamigotała postrzępiona firana.Wtedy uświadomiłem sobie, że wszystkie oknarezydencji są wybite, a ogród wygląda, jakby przetoczyła się przez niego burza.Dostrzegłem zwaloną jabłonkę, stratowane klomby róż i przewróconą rzezbę, któraniegdyś wieńczyła fontannę.Równe rzędy żywopłotów znaczyły głębokie wyrwy,jakby ktoś rozgniatał je tu i ówdzie ogromnym młotem.A wtedy już wszyscy usłyszeliśmy ów ryk, potężny i głęboki, jakby dochodziłz wnętrza ziemi.Po plecach smyrgnął mi zimny dreszcz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]