[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolno było daćw trakcie czytania lekki wyraz wzruszeniu lub zachwytowi.byle nie za głośno i nie wmiejscu niewłaściwym.Gdy, bywało, z której kanapy lub fotelu nastąpił jaki niewczesnywybuch nadmiaru wrażeń, Deotymy oczy, nadrywając się od trzymanego w rękumanuskryptu strzelały tam piorunem.A niechże kto, Boże nie daj, w krzesło trącił, chrząknął, kichnął, a co już było ostatecznąkatastrofą zagadał do sąsiada lub sąsiadki! Dwa, trzy godziły w niego spojrzenia.Odczwartego byłby chyba trupem padł.Czytanie skończone.Następują dziękowania, unoszenia się oraz zapewnienia, że to, co się słyszało, prześcignęłowszystko, co dotąd poczytywano za ostatnie słowo pisarskiego kunsztu i polotu ducha.Celował w tych kurtuazjach i madrygałach Zygmunt Sarnecki, wówczas już nieco schodzącyz pola jako autor dramatyczny, lecz rewanżujący się dużymi wpływami w prasie jako redaktorcodziennego Echa.To co był w stanie wypisywać w piątkowym Echu o czwartkowej, naKrólewskiej, uczcie duchowej przechodziło wszelką imaginację.Tylko nie Deotymy.Ręczyłbym, że bywały sprawozdania Sarneckiego, które w jej mniemaniu nie dosięgałyjeszcze maksymalnego napięcia.Po czytaniu a była już często druga i pózniej po północy dłuższych konwersacji niewszczynano.Rozchodzono się i rozjeżdżano.* * *Już-em miał za sobą kilkoletni, prawie stały, pobyt w Petersburgu.już srożyła się wojnajapońska.już znowu byłem w Warszawie przy redakcyjnym biurku a czasy zaczynałybyć wcale burzliwe.Była druga połowa grudnia 1904 r., kiedym taki oto utrzymał listek: W tych dniach ma wyjść z druku dalszy ciąg mego Sobieskiego pod Wiedniem.Jeden zpierwszych egzemplarzy chciałam Panu przesłać do Petersburga z gorącą podzięką zaprzepyszne, niezapomniane słowa, jakie przed kilku laty wyczytałam w Kraju , a którymipióro Pańskie tak cudnie ozłociło początek tej pracy.Tymczasem dowiaduję się, że Panwrócił nam do Warszawy.W kilka dni potem prosiła mnie Deotyma, abym ją odwiedził, gdyż chce mi osobiściepierwszy tom Sobieskiego doręczyć.W dopisku uwaga: Ostrzegam, że z rozkazu policjinie wolno p o z a c h o d z i e s ł o ń c a mieć dwóch wejść otwartych w jednym domu.Takwięc drzwi od ulicy Królewskiej, prowadzące do moich schodów, bywają zwykle wgodzinach wieczornych zamykane; wprawdzie na czwartki wyrobiłam sobie pozwolenie, aleteż stawiam tam umyślnego strażnika.W inne wieczory wchodzi się do mnie przez bramę odMarszałkowskiej, do drzwi w dziedzińcu.Tak rozpoczęła się druga seria moich, dość już odtąd częstych, bywań u wielkiej poetki nie tylko czwartkami.A pustka już powoli zaczynała stawać się dookoła niej.Na czwartkowe wieczoryprzychodziło coraz mniej osób.Zlad ostatnich czwartków Deotymy znajduję w jej kartkachpisanych do mnie w styczniu 1905-go.Wiem, że niebawem potem urwały się.Ona sama,autorka Sobieskiego, coraz szczelniej zamykała się w swoim zaciszu, wykańczając pieśń zapieśnią.Wczesną wiosną 1905 r., wyjeżdżając z Warszawy a miałem przeczucie, że na długo poszedłem pożegnać się.Zastałem Deotymę mocno zmienioną.Nie było już śladu przesadnejetykietalności.Widać było osunięcie się w każdym ruchu, w każdym słowie. Dzielny towarzyszu spod chorągwi Muz! pisała do mnie kilka dni przedtem.Próbowałem i o jej dzielności zagadnąć, czyniąc aluzję do wytężonej pracy nad Sobieskim.Uśmiechnęła się smutnie. To mi tylko pozostało. rzekła prawie szeptem.67ARTUR OPPMANCzwartki u DeotymyZ zaciekawieniem, a zarazem z pewną jakby nieśmiałością, wybierałem się na pierwszy mójczwartek do Deotymy.Oczywiście znałem doskonale poetkę z jej dzieł, ale dotychczas niewidziałem jej nigdy.Rzecz to naturalna ze względu, iż znakomita improwizatorka od latkilkudziesięciu nie opuszczała swego mieszkania.O tych wieczorach literackich, mających swą świetną tradycję w Warszawie i w Polscecałej, naczytałem się.A nasłuchałem niemało.Wiedziałem też, że przez salon Deotymyprzesunęło się wszystko, co jaśniało promieniami sławy, laurem zasługi obywatelskiej,wzniosłością duszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]