[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.*Obrazy zawirowały w jej umyśle, a potem przemknęły przezeń, a najdziwniejsze,przerażające i cudowne było to, że zdawała się wcale nie być tam obecna, gdyż tak jak wprzypadku szkła pani Marchmoor, jej świadomość zsumowała się z doznaniami, w którychwir wpadła.Panna Temple poczuła, że wchłania cudowne doświadczenia życiowe kilku osób,jedne po drugich, tak sugestywne i liczne, że zagrażały samemu istnieniu Celeste Temple jakostabilnego bym.Była na balu maskowym w Wenecji, pijąc wino z korzeniami, czując odórwody w kanałach, wilgotnych kamieni i rozgrzanych łojowych świec, i dłonie obmacujące jąod tyłu w ciemności, gdy zmysłowo pochylona, prowadziła rozmowę ze stojącym przed niązamaskowanym klerykiem, jakby nic szczególnego się nie działo.Powoli skradała sięwąskim korytarzem z cegieł, mijając liczne nisze po obu jego stronach, trzymając osłoniętąlatarnię, licząc mijane wgłębienia, by przy siódmym po prawej podejść do ściany, odchylićżelazną płytkę i przycisnąwszy oko do ukrytej za nią dziurki, zajrzeć do wielkiej sypialni,gdzie ujrzała dwie postacie, muskularnego młodzieńca o udach białych jak mleko,przechylonego przez stolik i stojącego za nim starszego mężczyznę, zaczerwienionego itoczącego pianę z ust.Jechała na koniu, mocno i zręcznie ściskając go nogami, w jednej ręcetrzymając wodze, a w drugiej złowrogo zakrzywioną szablę, pędząc po jałowej afrykańskiejrówninie na atakujący klin jezdzców w białych turbanach i o smagłych twarzach, krzycząc zestrachu i radości, a czerwono odziani mężczyzni wokół niej też krzyczeli.Oba szeregi pędziłyna siebie co koń wyskoczy.Pochyliła się nad karkiem wierzchowca, wyciągając szablę,mocno spinając konia kolanami na ułamek sekundy przed zderzeniem - ostrze Arabaześlizgnęło się jej po ramieniu, a koniec jej szabli wbił się w jego szyję.Trysnęła krew ipoczuła ohydne szarpnięcie, gdy konie rozbiegły się w przeciwne strony i szabla zostaławyrwana z rany, a przed nią pojawił się następny Arab i wrzasnęła w bitewnym szale.Przepiękny wodospad wysoki jak dwie katedry.Stała wśród przysadzistych,czerwonoskórych Indian o czarnych włosach obciętych na modłę średniowiecznych królów,uzbrojonych w łuki i strzały.Pływające góry lodu, zapach solonych ryb, futrzany kołnierzłaskoczący twarz, a za nią głosy mówiące o skórach, kości słoniowej i kopalnych kruszcach,w jej dużej dłoni w rękawiczce niepokojąca figurka tłustego, szyderczo uśmiechniętego,jednookiego bożka.Ciemna marmurowa komnata pełna błyszczącego złota, garnki, dzbany,grzebienie i broń, wszystko ze złota, a potem sarkofag, niewiele większy od ciała chłopcakróla, spowitego w gruby całun z kutego złota wysadzanego drogimi kamieniami, jej dłońotwierająca składany nóż i próbująca wyłamać jeden szczególnie wielki szmaragd.Wpracowni malarza, naga na sofie, bezwstydnie wyciągnięta, spoglądająca przez otwarte oknona perłowoszare chmury, między jej nogami pomalowany na niebiesko mężczyzna, zmysłowotrzymający w dłoniach jej bose stopy, kładący je sobie na ramionach i obracający się razem znią, aby zapytać artystę, czy to właściwa poza, za ogromnym płótnem nie widziała jego anijego twarzy, tylko silne dłonie trzymające paletę i pędzel, lecz zanim usłyszała jegoodpowiedz, jej uwagę ponownie zwrócił partner, który przeciągnął palcami po jej wygolonymwzgórku, ledwie go dotykając.Przechadzając się tam i z powrotem po cuchnącym ciasnympomieszczeniu pełnym czarnych, spoconych ciał w brzęczących łańcuchach, robiąc notatki wrejestrze.Na bankiecie wśród wysokich, bladych, brodatych mężczyzn w mundurach i icheleganckich dam, obwieszonych biżuterią, wielkie srebrne tace zastawione kieliszeczkami ozłotych brzegach, pełnych przezroczystego, ognistego trunku o smaku lukrecji, wychylająckieliszek za kieliszkiem, kwartet smyczkowy w tle uprzejmej konwersacji, kryształowetalerze z czarnym kawiorem w lodzie, półmiski razowego chleba i pomarańczowych ryb,skinienie głową urzędnikowi z niebieską szarfą na piersi, który niepostrzeżenie wkłada jej wdłoń tomik w czarnej skórzanej okładce z jedną zagiętą kartką, którą pózniej przeczyta zuśmiechem, zastanawiając się, którego z zebranych tu gości te instrukcje każą jej zdradzić.Klęcząca przy obozowym ognisku w kręgu z kamieni, czarny cień zamku na tleksiężycowego nieba, jego strome ściany z czerwonych skał, wrzucająca jeden zwój po drugimw płomienie, patrząca, jak czernieją i zwijają się, a pieczęcie z czerwonego wosku rozpływająsię w nicość.Kamienny dziedziniec w upalny wieczór, otoczony wonnym kwitnącymjaśminem i śpiewem ptaków, na obitym jedwabiem podeście, wokół kilkaniezainteresowanych kobiet, pijących, rozmawiających i drwiąco spoglądających namuskularnych półnagich strażników w turbanach, z rozłożonymi nogami i palcamizaplątanymi w długich splecionych w warkoczyki włosach młodej dziewczyny pochylonejnad nią, miarowo i sennie poruszającej wargami i językiem, wzbierające w niej podniecenie,rosnąca fala pożądania, wznosząca się, wznosząca, jej palce ściskające mocniej, zmysłowychichot dziewczyny, która akurat w tym momencie cofa się, samym koniuszkiem językaprzesuwając po rozpalonym, spragnionym ciele, a potem znów opada jak uderzająca o brzegfala, porywając, unosząc, wyżej, dalej, obiecując rozsypać się jak kwiat tysiącem niebieskichorchidei na i w każdym centymetrze jej ciała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]