[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomiędzy palami, na których domek się wspierał, przebiegały szczury wodne,piasek się osypywał, szeleściły papiery wleczone na wyściółkę do nor w porytymbrzegu pagóra.Mam ją- zastygał wstrzymując oddech- mam naprawdę.Mam, bo ona chce do mnie należeć.W niej znajduję potwierdzenietego: mam.Jeżeli Ilona przyjechała.Trzeba jej powiedzieć uczciwie- już wybra- łem.To proste, trzeba tylko jawnie stanąć obok Margit, wobecwszystkich, niech widzą.Kiedy siedzieli przytuleni na drewnianych schodach wprzyjaznej ciemności, wydało mu się to łatwe, choć czuł, że będzie cierpiał izadawał ból.Paliła w milczeniu, nagle prztyknięciem palców odrzuciła papierosa,aż syknął w piachu iskrami.Jarzył się czerwonym punktem, rozdmuchiwanyniedostrzegalnym powiewem, jakby go ktoś podjął i kończył chciwie.- O czym myślisz?- budził dotykając karku.- %7łe jeszcze jestem z tobą.%7łe te dni tak szybko przemknęły, czuję się jakbyoszukana.Wracamy jutro, a ja jeszcze.Co ja chciałam tu odnalezć? Co mi się wymknęło.- szeptała bezwolnie.- Chciałaś przeciąć nici, które mnie wiążą z krajem.- I nie udało mi się.- Udało, zastąpiłaś im drogę.Ale starczyło jednej rozmowy, żeby więzy znowu sięzacisnęły.- Z tym twoim Węgrem- mówiła powoli, rozważając- i ja nawet nie pomyślałam.Spoza grzyw czarnych palm wysunął się brzeżekksiężyca, zbielało pół nieba.Płynął wprost na latarnię morską, jakby jej migotyciągnęły nieodparcie.Milczeli.- Myślisz, że ja przegrałam?- Nie- zaprzeczył gorąco.- Masz mnie.- %7łeby to była prawda.Kochasz, ale jestem na którymś tam miejscu, nawetsiebie stawiasz przede mną: ty masz honor, głębokie poczucie uczciwości,obowiązki, które wziąłeś, szanujesz prawo.Może i za to cię kocham.Choć niechcę się do tego przyznać, wyrok zapadł.- Myślisz o Delhi?- Tak.Przecież zwlekałeś.Nie chciałeś sam.Wolałeś, żeby decyzja przyszłaspoza nas obojga.Przy- zywałeś.i teraz masz.- %7łeby mi stu ambasadorów wygrażało i tak sam w końcu postanowię- obruszył się łapiąc oddech.- Tamto tylko przyspieszy nasz wyjazd.- Więc już wiesz, co zrobisz?- patrzyła przed siebie, w biały wiatrak latarni morskiej.- Wiedziałem od początku.Oczekiwał, że zapyta jeszcze, będzie dociekała prawdy,jednak ona wspierając się na jego ramieniu przypominała:- Jutro cały dzień za kierownicą.Musisz odpocząć przed drogą.Pod dłonią miałjej proste plecy, wiódł ją w głąb pokoju, nie zapalali światła.Aowił uchemznajome szelesty, stąpnięcia bosą nogą, nim wychyliła się z mroku bezbronna inaga.Stała z opuszczonymi rękami, jakby przejęta nagłym chłodem, klęczał przednią o pół kroku, nie uczyniła jednego ruchu, żeby się zna- lezć przy nim, byoparł policzek o jej płaskie łono, opasując biodra ramionami.- Margit- szeptał- płomyku mój.Kiedy jej dotknął, drgnęła, przywarła, napierała na jego usta.- Chłonę ciebie, jakby to były ostatnie chwile mego życia.Jakbym tyle tylkomogła zabrać na wiecz- ność całą.- Nie mów tak- prosił.Dłonie jego gładziły biodra, splatały się w ciasną obręcz.Położyła muręce na ramionach, opadała, twarde szczyty jej piersi sunęły po nim, chłodnawaskóra ze- ślizgiwała się miękko, aż w chmurze włosów skroń jej spoczęła na jegoramieniu, czołem wsparta o szyję, pulsująca, słyszała młot dudniący od wewnątrz,czuła drżenie.Klęczeli chwilę zasłuchani w siebie jak ko- nie na pastwisku,które stoją głowa przy głowie, wpatrzone w zachodzące słońce, i tylko dreszczprze- biega po sierści pełnej czerwonawych lśnień.Ranek wstał wymyty krótkim,rzęsistym deszczem, liście palm lśniły jak świeżo polakierowane.Morze kołysałosrebrem i zielenią. - Jest zmienne jak twoje oczy- powiedział, kiedy wyszli z wody, a lekki powiew suszył ciała.- Nasza ostatnia kąpiel- przystanęła, by jeszcze chwilę sycić się spokojem zatoki.- Przestań- prosił- ciesz się, że wstał piękny dzień, jakby nam niebo sprzyjało.- Będzie skwar.Poprowadzimy na zmianę, dobrze?- nachylona otrzepywała piasek ze stóp.- Polubi- łam tę zatokę, czułam się szczęśliwa.- Może tu jeszcze wrócimy.Spojrzała ogromnymi oczami, zdawały się mówić: i ty wto wierzysz? Sygnaturka świergotała jękliwie, ktoś targał jak w gniewie i nagleurwał z fałszywym brzękiem.Pośród smukłych pni palmowych, u stóp podrytegopagórka stał dżip, policjanci w krótkich spode- nkach i czerwonych turbanachtkwili nieruchomo, wysoki brzeg roił się od półnagich, spowitych w biel rybaków.Niewiele musieli nadłożyć drogi, żeby zobaczyć, co ten tłum zwabiło.Chłopi wskupieniu śledzili za- biegi policjantów badających niewyrazne ślady podpłyniętesypkim piaskiem.Między nimi skulony, niby w pokłonie, leżał stary sadhu, czołemwsparty o ziemię, obie ręce przycis- kał do piersi, jakby chciał przytrzymać cośbardzo cennego, co mu się wymknęło.Parę kroków dalej po- toczyła się tykwa, zczarnymi otworkami, zdobna w szkiełka, i ugnieciony staniol przylepiony żywicą,po- spolita piszczałka, jakich używali poskramiacze wężów, handlarze ziemnychorzeszków i żebracy.- Proszę się nie zbliżać- zatrzymał ich policjant- czekamy na fotografa.- Co mu się stało?- Nie żyje.To był bogacz, trząsł okolicą, będą kłopoty.- Zwłaszcza dla rodziny- oficer błysnął spod podkręconego wąsa białymi zębami- żeby ustalić wyso- kość spadku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •