[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znalazłam wzrokiem szlachcica, by sprawdzić, czy zauważył brak klejnotów.Skręcał wboczną uliczkę, przeklinając kapłana, który przeszedł przez ulicę tuż przed nim.Nie, był zbytgłupi, by spostrzec kradzież.Budził we mnie niechęć, której nie umiałam wyrazić słowami.Popatrzyłam na nią.Była chuda i blada, ale na tyle sprawna, że wydłubała trzy szlachetnekamienie swoim nożykiem.Byłam pewna, że widywałam ją w Niższym Mieście, jak żebrała natargach i w świątyniach.Przypomniałam sobie, jak się nazywa.Matka Cantwell.Mogłam ją przymknąć i pozwolić głupiemu szlachcicowi na zemstę albo wykorzystać tęokazję.Zakręciłam klejnotami w dłoni, by usłyszała, jak o siebie stukają.– Matko Cantwell.Za takie przestępstwo idzie się do klatki.Może tamto grube paniątkonagrodzi dobrego Psa za zwrot błyskotek.Albo sama mogę się nagrodzić.– Mówisz, jak Pies, co czegoś chce, a jesteś tylko Szczenięciem – powiedziała, mierzącmnie ostrym starczym spojrzeniem.– Okropne, jak to dziś młodzi szybko dorastają.Poczułam ruch przy swoim nożu u paska.Leciutko poruszyłam nadgarstkiem, bywiedziała, że uważam.Potem spojrzałam w dół.Zabrała rękę.Była bardzo sprawna jak na swójwiek.– Jestem Szczenięciem, które czegoś chce.W zamian będę pobłażliwa – oznajmiłam.Gdzie się podziała moja nieśmiałość?Czyżby przypominała mi babcię Fern i to podobieństwo dodawało mi odwagi?Nie, po prostu czułam się swobodnie, gdy wykonywałam zadania Psa.Zupełnie nieprzejmowałam się nieśmiałością, gdy zamykałam Orvę i zabierałam jej nóż ani wtedy, gdywalczyłam z osiłkami nad rzeką.Teraz oczy Matki Cantwell utkwione były w mojej wolnej ręce, tej, w której trzymałamklejnoty.– Pobłażliwa? Wspomniałaś o pobłażliwości.Jestem stara, ale nadal słyszę.Wrzuciłam kamienie do sakiewki przy pasku, który następnie przekręciłam, by przesunąćsakiewkę na plecy.– Nie aż tak pobłażliwa, Matko.Zresztą sprzedałabyś je Krzywonogiemu za mniej niżjedną czwartą wartości.Wierz mi, jest wystarczająco bogaty.Nie zasługuje na ten zysk.– Zatrzymasz je dla siebie.To podłość! Już kradniesz z worka szczęścia! – Z niesmakiempokręciła głową.Z trudem wstrzymywałam uśmiech.Wykład o moralności z ust starej żebraczki izłodziejki był najśmieszniejszą rzeczą, jaka spotkała mnie dzisiejszego dnia.– Matko, jeśli postarasz się mnie nie wkurzyć, nie spędzisz następnych sześciu dni wklatkach ani reszty swoich lat na pracy dla króla.Możemy przejść do interesów?Skierowała na mnie chytre ciemne oczy i czekała, tak jak uliczne wróble czekają naokruchy.– Dziewięcioro mężczyzn i kobiet dostało robotę przy kopaniu w Szambie, Matko –powiedziałam cichym głosem.Ruch na ulicy nie był duży, ale nie chciałam, żeby podsłuchałmnie jakiś przechodzień.Wciągnęłam ją do Alejki Wiązówek.– Powiedzieli im, że to studnia,ale tak nie było.Zabili ich jakiś tydzień temu.Ich rodziny wiedzą tylko, że zniknęli.Słyszałaś onich?Matka Cantwell wygięła wargi, wyraźnie mną zniesmaczona.– Dziewczyno, we łbie masz poprzewracane z góry na dół i na boki.Ludzie…Przerwałam jej.– Wiem, że ludzie cały czas znikają w Niższym Mieście! Ale to co innego.Dziewięć osóbnaraz, wszystkie razem.Nawet jak na Szambo to sporo.Jeśli dotąd nic nie słyszałaś, to nieznaczy, że jeszcze nie usłyszysz, o ile uszy będziesz miała czyste i czujne.Cmoknęła, jakby się zastanawiała.– Słuchaj, Matko.Kopali w jakimś budynku.Pomyśl o błyskotkach, które ci zabrałam.Mag może rzucić na mnie zaklęcie prawdy i się dowie, że nie ja je ukradłam, tylko ty.Gdy taksię stanie, staniesz przed obliczem królewskiej sprawiedliwości.– Uśmiechnęłam się.– A tegobym nie chciała.Możemy pomóc sobie nawzajem.– Zdaje się, że bardziej ja tobie – powiedziała.– Co jakiś czas będę miała dla ciebie prezencik.– Będę musiała coś skombinować, kiedyjej wdzięczność już się wyczerpie.– Nie jestem Psem, który każe ci śpiewać z czystej sympatiido mnie.Uśmiechnęła się, odsłaniając nagie dziąsła.Bała się, że będzie musiała robić to wszystkoza darmo.– Łajno byś dostała, gdybyś kazała, Rybie Szczenię.Nie chcę, żeby wiecznie mnie tak nazywano.– Jeszcze jedno, Matko – powiedziałam, gdy próbowała strząsnąć moją dłoń ze swojegoramienia.– Wąż Cienia.Wykonała gest przeciwko złu, znak światła, które odgania cienie.Omal go odruchowo niepowtórzyłam, lecz zamiast tego zacieśniłam uścisk na jej nadgarstku.– Nie wiesz, o co prosisz, Szczenię Cooper – powiedziała, nagle śmiertelnie poważna.–Nic nie wiem.Nie zadaję pytań, przez które mogę spłynąć rzeką zadkiem do góry.Nie mam nic,czego chce Wąż.Dopóki trzymam się z dala od jego spraw, nie musimy się nawet kłaniać naulicy.Chociaż i tak nikt nie wie, komu się kłaniać.– Odwróciła się w bok i splunęła.Bogini Starucha rozpaliła w moim umyśle maleńką iskierkę.– Rozumiem, czemu nikt nie chce iść z tym do budy – zaczęłam powoli, ostrożniedobierając słowa.– Ale co z Łotrem? Przecież ten Wąż poluje na jego terenie, na ludzi, którymiŁotr ma się opiekować.Stara baba drwiąco się uśmiechnęła.– Może w starych bajkach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]