[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powtórzyli procedurę przy akacjach, których gałęzie wydawały sięterazzłociste.Ken odnalazł między skałami ścieżkę, na której tropiłpoprzedniegodnia dujkery, i poprowadził nią przyjaciela.Obaj stąpali po warstwiedrobnegojak mąka pyłu.Zaskoczyło go, jak słabo pamięta drogę, w ówczesnym stanieduchaprawie nie zwracał uwagi na formacje skalne.W pewnym miejscuścieżkarozdzielała się.Ken nie przypominał sobie tego rozwidlenia, ale pochwiliwahania skręcił w lewo.Nie mogli odnalezć polanki ani stratowanych zielsk.Po kilkusetjardachbiegnąca wśród wapiennych głazów ścieżka otworzyła się na szeroką,nieregularną płasienkę, otoczoną głazami i poszarpanymi progami, zaktórąformacje skalne zanikały, przechodząc stopniowo w postać sawanny.Ken byłpewien, że tamtędy nie przechodził, a jednak znów doznał tego samegoniepokojącego uczucia, co dzień wcześniej że obserwują go czyjeśniewidzialne oczy.Naraz Ngili wydał krótki, wysoki okrzyk: Ha! jakby potknąłsięi zranił.Ken obrócił się na pięcie i zobaczył go, niemal całkowicieukrytegoza linią krzewów, pod skalną przewieszką.W wąskiej skalnej niszy leżało na ziemi kilka sporych otoczaków,których nie pokrył wszechobecny pył.Były to kawałki czarnegobazaltu.Naziemi widniały odciski niewielkich stóp, o połowę mniejszych od stópNgilego.Ngili właśnie podnosił jeden z kamieni ku świecącym niepewniepromieniom słońca.Był okrągły, niemal doskonale sferoidalny, alejeden jegokoniec odłupano i zestrugano, tak iż powstała broń myśliwska.60 Ken wyjął kamień z ręki Ngilego.Wydobył drugi dla porównania. Taistota regularnie poluje powiedział.Kamienie różniły się ciężarem i kształtem, wykazywały jednakogromnepodobieństwo, jak para zwierząt jednego gatunku.Wrażenie towywoływałyobłupane końce, widoczne u obu.Ngili spojrzał na Kena, mrugając szybko oczami.Ken niemal czuł,jakgłowa przyjaciela pęka od kłębiących się myśli. To nie może byćszympans.Szympansy nie polują za pomocą kamieni.Przykucnęli na ziemi.Teraz obaj czuli, że ktoś ich obserwuje.Atakżepodsłuchuje. Zostały ci jeszcze jakieś klatki w aparacie? szepnął Ngili.Ken skinął głową.Nie zabrali ze sobą sprzętu do robienia odlewów, ale mieli aparat.Kenskierował obiektyw na odciski stóp, odnosząc przy tym wrażenie, żeprzezwizjer widzi nie zapylony wiosenny poranek, lecz krajobraz pliocenu. Nie zużyj całego filmu przestrzegł Ngili.Myśleli, jakby mieli jeden umysł.Ken planował zachować kilkaklatek.Tak na wszelki wypadek.Puścił zawieszony na piersi aparat i znów podniósł kamień.Otaczały ichgłazy i pokłady żółtego wapienia, skały osadowej bogatej w węglanwapnia.Wszystkie małe kamienne pociski wykonano natomiast z kawałkówbazaltu,skały wulkanicznej znacznie twardszej i starszej.Przyniesiono je tu zjakiegośoddalonego miejsca, gdzie występuje złoże bazaltowe.To sprawiło, że stały się tak zwanymi manuportami, czylikamieniamiprzekształconymi w narzędzie z prostego powodu, że jakiś hominidwyniósłje z ich naturalnego miejsca występowania, żeby korzystać z nich tutaj.Jużsam ten fakt wydawał się niezwykle znamienny.Obłupanie jednegokońcatakże miało znaczenie, lecz trudniej było ustalić, czy nastąpiło w wynikudziałalności człowieka, czy też w sposób naturalny. Czekaj rzekł Ngili skoro mamy do czynienia zmanuportami,w grę mogą wchodzić hominidzi. A czy są inne możliwości? Może jakiś wyrzutek plemienny.Albo wykolejeniec. Tutaj? Przecież sam mówiłeś, że to rejon zupełnie niezamieszkany?Kenowi wydało się zdumiewające, że toczą naukową dyskusję byćmożew zasięgu słuchu istoty, która poprzedniego dnia czaiła się w zaroślachi o mały włos nie zabiła dujkera. Tak powiedziałem przyznał Ngili ale były czasy, kiedyplemionaskazywały morderców lub gwałcicieli, ludzi niepożądanych, naizolacjęwłaśnie w takich miejscach. Doprawdy? Kiedy to było? Nie tak dawno.Trzydzieści, czterdzieści lat temu. Ale spójrz na ślady! Ken pociągnął Ngilego pod występskalny..Spójrz na ich kształt i wielkość.61 To niemożliwe rzekł Ngili. Pozostawiło jenajprawdopodobniejzbłąkane dziecko plemienne, cechujące się, być może, jakimiśatawizmamianatomicznymi, ale. mruczał pod nosem, zmagając się z pojęciami,którenie dawały się do siebie dopasować .ale tak naprawdę nie mogą tobyćatawizmy.bo atawizmy praludzkie nie przetrwałyby tak długo.Ken ścisnął skronie dłońmi, nie potrafił zapanować nad myślami.Przynaglił przyjaciela, żeby ruszyli już do samolotu, gdzie musieliprzecieżdokończyć pakowania skamieniałości.Wrzucił do kieszeni jeszcze trzy kamienie i wyprowadził Ngilegospomiędzy skał.Dzień wcześniej odebrał tamtej istocie zdobycz,dzisiajodchodził z jej bronią lub narzędziami.Kimkolwiek była owa istota,zaprezentował jej się jako złodziej.Hendrijks szedł ze strzelbą na ramieniu w stronę miejsca, gdzieodkopaliszkielet.Na tle otaczającego krajobrazu wydawał się zupełnie nie namiejscu.Narzekał, że naukowcy nie są jeszcze gotowi.Poinformował, żewłaśnieprzelatywał nad nim na małej wysokości, kierując się na południe,niewielkisamolot.Afrykaner machał mu wprawdzie rękami i wystrzelił wpowietrze,ale tamten nie zakołysał skrzydłami ani nie dał żadnego sygnału, żezauważyłpilota lub stojącego na ziemi beech Hghtninga.Ken spojrzał pytająco naNgilego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]