[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powinnam była domyślić się od razu, do czego mogą jej być potrzebne kawałkidrewna obstrugane na obu końcach.Nie utraciła jeszcze dawnych talentów.- Chciałam go trafić - wyznała nam.- Nic by mi nie zrobił, bo bym się zamknęła w szopie naskobel.Nie trafiłam go?- Nie wiem - odparł Marek dziwnym głosem.- Możliwe, że był trochę za daleko.- Jak to za daleko? Tu go widziałam, kiwał się na tej ścianie!- Tu na tej ścianie akurat byłem ja.Mnie mama prawie trafiła, owszem.Lucyna syczała z kuchennego okna niczym rozszalała żmija, domagając się naszego powrotu dodomu i wyjaśnienia sprawy.Moja mamusia, zmartwiona i skruszona, tłumaczyła się, że ręką takdaleko rzucać nie potrafi, a metodą klipy mogła razić przeciwnika, pozostając od niego wbezpiecznej odległości.- Sądzę, że wystraszyłaś także krowy - powiedziałam z wyrzutem.- Zwinie - poprawiła Lucyna.- Aż tu było słychać, jak się poderwały i kwiczą.Myślałam, że sięwszyscy razem mordujecie w chlewie.- Była okazja, żeby go złapać - wytknął z goryczą Marek.- A teraz chała.Niech mama, na litośćboską odstawi tego pagaja, a ja na wszelki wypadek jeszcze popilnuję, chociaż bardzo wątpię,czy on dzisiaj wróci.Straciliśmy szansę.- Ale za to nie zasypał studni - powiedziała moja mamusia triumfująco i z wielkąpieczołowitością ukryła pagaja za kuchennym kredensem.Na podwórzu radośnie i przyjacielsko zaszczekał Pistolet, który dopiero teraz wrócił z jakiejśswojej prywatnej wycieczki.Uchyliłam na nowo zamykane właśnie okno.- Ty głupi - powiedziałam do niego.- Gdybyś tu był wcześniej i pilnował domu jak porządnypies, miałbyś okazję naszczekać się za wszystkie czasy.* * *W niedzielę o wschodzie słońca Jędrek z głębin studni głuchym rykiem oznajmił, że dokopał siędna.Audytorium miał liczne, bo cała rodzina była już na nogach.Wokół dziury wznosiły siępotężne zwały kamieni, których nikomu nie chciało się dalej odnosić z uwagi na koniecznośćrychłego zasypania jej z powrotem.To, że żadnego nie zepchnięto na Jędrka, należy przypisaćwyjątkowej łasce opatrzności.Studnia była sucha, kilka lat wcześniej bowiem przeprowadzono meliorację gruntów i poziomwody obniżył się o dobre dwa metry.Marek zlazł na dół, wspólnymi siłami oczyścili dziurę dokońca, po czym rozpoczęli dokładne oględziny.Sprawdzili wszystko z największą starannością,opukali kamienne ściany z dołu do góry i z góry na dół, zajrzeli w każdą szczelinę i wreszciewylezli.- Tak jak myślałem, nic tam nie ma - oznajmił Marek autorytatywnie.- Zwyczajna, porządnastudnia i koniec.Może teraz się wreszcie uspokoicie.- Jak to? - zdziwiła się moja mamusia.- Naprawdę nic nie ma? To po co on nam przeszkadzał?- Może też myślał, że coś jest - zauważyła ciocia Jadzia bardzo rozczarowana.- Napracował sięniepotrzebnie.- I teraz ci go żal? - zainteresowała się Teresa.- On jak on, ale my.- mruknął Jędrek.Franek westchnął ciężko.- Prawdę mówiąc, też miałem nadzieję, że ta cholerna studnia coś wyjaśni - wyznał smutnie.-Czepiał się, jakby co wiedział.No trudno, nic nie poradzimy.- To co teraz będzie? - spytała bezradnie moja mamusia.- Nic nie będzie, w poniedziałek zasypiemy to z powrotem - zadecydował Marek, - Na razietrzeba przykryć deskami.Zainteresowanie tajemnicą jakby nieco osłabło.Osobliwa działalność naszego przeciwnikawszystkich, w gruncie rzeczy, napełniła rozmaitymi nadziejami i teraz niezbicie stwierdzonacałkowita niewinność studni wpłynęła zniechęcająco.Możliwe było, że ów złoczyńca po prostuzwariował, a jego obłęd objawiał się napadami pracowitości.Możliwe też było, że w nocymiędzy niedzielą, a poniedziałkiem znów dostanie napadu, zawali dziurę i będziemy mieli zgłowy.Cała rodzina czuła się potwornie niewyspana i perspektywa spokojnej nocy stanowiłaniejaką pociechę.Noc rzeczywiście przebiegła spokojnie, ale za to w poniedziałek o świcie obudziło mnie cośnowego.Były to gęsi.Skrzypiący, przerazliwy gęgot wybuchał regularnie co dziesięć sekund ztaką siłą, jakby siedziały na oknie.Zamierzałam się raz wreszcie porządnie wyspać, zaparłam sięw sobie i spróbowałam zasnąć w ciągu tych dziesięciu sekund ciszy, ale okazało się toniewykonalne.Gęsi nadążały bez trudu.Po kwadransie wstałam i wyjrzałam oknem, czującwewnątrz czynny wulkan.Wielkie stado gęsi ulokowało się po drugiej stronie drogi, na skraju łąki.Trwały w bezruchu igawędziły sobie.Zaczynała jedna, odpowiadała jej druga, po czym już wszystkie wybuchały tympotwornym dzwiękiem.Największą aktywność wykazywała jedna, łaciata, telepiąca się z nogi nanogę, stojąca trochę z boku stada.- %7łebyś zdechła! - powiedziałam do niej szeptem pełnym serdecznej nienawiści. Teresa przykryta z głową spała jak głucha.Gęsi radośnie gęgały.Widok stanowiły nawet dosyćmalowniczy, białe stado na tle zielonej łąki, oświetlone promieniami wschodzącego słońca, aleakustycznie były nie do zniesienia.Przyglądałam się im z bezsilną rozpaczą, mętnie rozważającsposoby przepłoszenia.Na parapecie leżało pudełko zapałek, wychyliłam się z okna i z całej siły,chociaż beznadziejnie, cisnęłam w nie tym pudełkiem.Nie doleciało nawet do drogi.Kiedy byłam wychylona, a wypadło to akurat na krótki moment ciszy, dobiegł mnie nagle jakiśinny, dodatkowy dzwięk.Wytężyłam słuch, ale gęsi zaczęły swoje i zagłuszyły wszystko.Czekałam wciąż w połowie za oknem, gęsi zamilkły i znów usłyszałam ów dzwięk.Brzmiałdziwnie i do niczego nie był podobny, trochę przypominał przeciągłe dudnienie, a trochę głuchewycie.Godzina była piąta rano, we wsi panowała cisza, ludzie znajdowali się już w polu, zdaleka dobiegał klekot jakiejś maszyny.Blisko rozlegały się tylko gęsi i ten osobliwy dzwięk,głuchy, stłumiony, dudniący, a przy tym jakiś rozpaczliwy.Wychyliłam się bardziej i zlokalizowałam zródło dzwięku.Dochodził jakby zza obory, od stronyruinki.Senność minęła mi jak ręką odjął, złapałam szlafrok i wyskoczyłam z pokoju.Ominąwszy narożnik obory, stwierdziłam, że rozpaczliwe wycie wydobywa się ze studni.Wsercu mi piknęło, podkradłam się bardzo ostrożnie, ostatnie dwa metry przebyłam naczworakach, wyciągnęłam szyję i zajrzałam.Widok w środku mógł przyprawić o atak nerwowy.%7łelaznej drabinki nie było, drewniana, którązapomnieli wczoraj wyciągnąć, stała oparta o ścianę studni, dwóch górnych szczebli brakowało,na kolejnym zaś tkwił jakiś facet i przerazliwym głosem wzywał pomocy, unosząc w górę twarzupiora.Gdyby nie to, że dotarłam do cembrowiny na czworakach, z wrażenia wleciałabym tam zapewnegłową naprzód upiorowi do towarzystwa.Wzniesiona w górę straszna morda w ogóle nieprzypominała ludzkiego oblicza.Zakrwawiona i umazana ziemią, zdeformowana gulą wielkościpomarańczy na czole, okropnie wykrzywiona, wydawała się sztucznym tworem na ludzkimkadłubie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]