[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwiędniętą i toczoną przez trąd i robaki rękęwieńczyły długie, ociekające wilgocią i pożółkłe pazury.Ze szpary pomiędzy skrzydłami włazuwysunęło się drugie ramię; palce zacisnęły się na krawędzi wrót i otworzyły je z siłą nijaknieprzystającą do słabych z pozoru kończyn.Uczucie strachu było Horusowi całkowicie obce, ale kiedy przerażające zródło dziwnychodgłosów objawiło się w pełnej okazałości, nagle zdał sobie sprawę, że jego kapitanowie moglimieć jednak rację.Zobaczył masę powłóczących nogami, wychudłych postaci, wlokących się jak horda ofiarzarazy.Z ich wyniszczonych przez głód ciał i wzdętych brzuchów promieniowała zapowiedz ukrytejmocy.Każdy ze stworów miał na czole jeden róg i jedno cyklopie oko pod nim, każdego otaczał teżrój brzęczących much.Z ich napuchniętych i popękanych warg sączył się donośny, przypominającypieśń lub wiersz pomruk, Horus nie był jednak w stanie rozróżnić żadnych słów.Z wystającychkości maszkar zwisało pozieleniałe mięso, a choć poruszały się monotonnie jak trupy, Horus widziałdrzemiącą w ich skurczonych mięśniach siłę i potworny głód w pokrytych bielmem ślepiach.Stwory znajdowały się mniej niż dziesięć metrów od niego, ale ich postacierozmazywały się i migotały, jakby obraz przesłaniała mu zasłona łez.Zamrugał szybko, by poprawićwidok, i wówczas dojrzał miecze maszkar, pordzewiałe i ociekające roznoszącym zarazę śluzem. Ale z was przystojniaki wymruczał Horus.Potem uniósł miecz i skoczył.Złocista klinga wbiła się w ciała potworów jak ognista kometa.Każdym zadawanym bezwysiłku ciosem powalał dziesięć lub więcej maszkar.Zciany pokryły strzępy przeżartego zaraząmięsa, powietrze zaś wypełnił odór fekaliów.Potwory eksplodowały pod uderzeniami.Godziły wniego brudnymi pazurami, ale każda kończyna Mistrza Wojny była jego bronią.Aokciami miażdżyłczaszki, ciosami kolan łamał kręgosłupy; klingą miecza powalał kolejne stwory jak bezmyślneautomaty w klatce treningowej.Horus nie wiedział, czym były maszkary, najwyrazniej jednak nigdy wcześniej nie miałydo czynienia z istotą tak potężną jak Prymarcha.Wdarł się głębiej w centralny korytarz okrętu,wycinając sobie drogę wśród setek bestii.Tam, gdzie przeszedł, pozostały tylko resztki posiekanegomięsa śmierdzącego zarazą i rozkładem.Przed sobą widział dziesiątki maszkar i mostek ChwałyTerry.Mistrz Wojny stracił poczucie czasu.Całą jego uwagę pochłaniała pierwotna brutalnośćwalki.Mechanicznie rąbał stwory mieczem.Nic nie mogło zagrodzić mu drogi do celu, do któregozbliżał się z każdym cięciem.Korytarz stał się szerszy.Horus nadal parł przez zwartą masęjednookich potworów, a złocisty blask klingi oraz mrugające, niepewne światło pokładu sprawiały,że maszkary zdawały się coraz mniej realne.Mieczem rozpruł kolejne napuchnięte brzuszysko, wypuszczając z niego strumieńśmierdzącego płynu.Potwór zniknął jak unoszony wiatrem tłusty dym.Horus uczynił następnykrok, zamierzając się na tłum wrogów z dziką brutalnością, ale w sposób nagły i niewytłumaczalnykorytarz nagle opustoszał.Mistrz Wojny rozejrzał się wokół siebie.Tam, gdzie przed chwilą stałtłum zżeranych przez zarazę stworów pragnących jego śmierci, teraz leżały już tylko cuchnąceporąbane szczątki.Nawet one zresztą rozpływały się już jak tłuszcz na patelni, znikając wśródciemnozielonego, niemal czarnego dymu. Na Tron syknął Horus, przepełniony obrzydzeniem na widok zamieniającego się wciecz mięsa.W końcu zrozumiał, co skaziło wrak.Okręt stał się trupiarnią osnowy, miejscem płodzącym potworności Immaterium.Zbliżając się do wrót zagradzających drogę do mostka, Horus poczuł, jak przepełnia gonowa determinacja.Musiał zgładzić Eugana Tembę.Oczekiwał, że na drodze staną mu kolejnelegiony stworów z otchłani osnowy, ale korytarz zalegała cisza, przerywana jedynie pluskiemkapiącej ze sklepienia czarnej wody i odgłosami dalekich wystrzałów.Horus był już pewien, żedobiegają z zewnątrz kadłuba.Szedł naprzód ostrożnie, odgarniając roziskrzone przewody, a kolejne wrota otwierały sięprzed nim z hurgotem.Węszył pułapkę, ale nie zatrzymywał się.Nic już nie mogło pozbawić gozemsty.Wchodząc na mostek Chwały Terry , Horus zobaczył, że ogromne, otoczonekolumnadą pomieszczenie przestało być miejscem dowodzenia, stając się czymś zupełnie innym.Zwysokiego sklepienia zwisały butwiejące sztandary, w których poszarpany i podziurawiony materiałwszyto ludzkie zwłoki.Trupy miały na sobie mundury Sześćdziesiątej Trzeciej Ekspedycji,rozpoznawalne po wilczej szarości sukna.Horus domyślił się, że ci nieszczęśnicy zapewne niezgodzili się sprzeniewierzyć przysiędze lojalności. Pomszczę was, przyjaciele wyszeptał, wchodząc w głąb mostka.Tarasowo ustawione rzędy stacji roboczych były zniszczone i strzaskane.Wewnętrzneobwody niektórych z nich zostały powyrywane, w innych zaś połączono je w dziwaczny sposób.Grube na metr pęki kabli pięły się w górę, znikając w mroku pod sklepieniem.Horus czuł pulsującą wewnątrz kabli energię.Zdał sobie sprawę, że musiało to byćzródło sygnału, który przed lądowaniem wywołał w Lokenie tak wielki niepokój.Wydawało mu się, że nadal słyszy owe przeklęte słowa, wypowiadane szeptem jaktajemnica, której zdradzenie mogło zamienić język w czarny kikut. Nurgh-leth powtarzał syczący głos.Horus pojął, że to nie echo dobiegające z voxu okrętu, ale dzwięk wydobywający się zludzkiego gardła.Jego oczy zwęziły się.Rozejrzał się w poszukiwaniu zródła tego szeptu.Z grymasemodrazy dojrzał monstrualnie wzdętego człowieka stojącego przed kapitańskim tronem.Postać ta byładrgającą w rytm oddechu masą napuchniętego, ohydnie cuchnącego zgnilizną mięsa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]