[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomijając ochlapane krwią ubrania i tępy wzrok, wyglądali jak zwykli ludzie z ulicy.Jeden z mężczyzn w czerwonej koszulce polo i okularach przypominał mojegoksięgowego, obok niego stał mężczyzna około pięćdziesiątki w mundurze kierowcyautobusu.Jedna z kobiet wyglądała jak nauczycielka ze szkoły, do której chodziła Lucy,inna miała na sobie białą jedwabną bluzkę i sznur pereł na szyi.Wszyscy byli zwykłyminowojorczykami, których normalnie minęłoby się na ulicy, nie zwracając na nich uwagi,to jednak, że wyglądali tak zwyczajnie, sprawiało, że przerażali dziesięć razy bardziej niżzombi w pleśniejących frakach czy wampiry owinięte porwanymi całunami. Jak to rozegramy, Gil? spytałem, próbując brzmieć w miarę spokojnie. Jest tylko jeden sposób, Harry: my albo oni. Hmmm& my albo oni.Wiesz co? Nigdy nie bardzo rozumiałem, co to znaczy.Nowiesz jeśli oni , czy to znaczy, że oni wygrają? A co będzie, jeżeli my ? Wal po prostu drani, aż przestaną się ruszać odparł Gil. Gramatyką będzieszsię martwił pózniej.Mężczyzna w czerwonym polo i okularach nagle wrzasnął i ruszył na nas biegiem.Nigdy nie uczyłem się sztuk walki, ale kucnąłem i zamachałem rurą jak mieczem kendo,drąc się przy Hai! Ahaki! Ahaki waki baki!, po czym huknąłem napastnika w łokiećuniesionej wysoko ręki.Może miałem po prostu szczęście, ale facet dostał tak mocno, że nóż wypadł mu zręki.Chyba mu ją złamałem.Przewrócił się na bok na asfalt i zapiszczał jak przejechanawiewiórka. Załatw go! krzyknął Gil. Nie trzeba! Już jest załatwiony! Załatw go! Jeśli tego nie zrobisz, pozostali pomyślą, że nie mamy jaj! Na Boga! Nie mogę go zamordować! Trzymaj się do mnie plecami! Co?!Gil pchnął mnie mocno lewym ramieniem i zaczęliśmy się obracać, aż znalazł sięnaprzeciwko mężczyzny w czerwonym polo.Nie miałem wyboru, aby chronić Gilowiplecy, musiałem okręcać się razem z nim.Gil bez wahania uniósł belkę i uderzył niąmężczyznę prosto w twarz.Rozległ się głuchy, tępy huk i obrzydliwy trzask,prawdopodobnie pękającej czaszki.Gil ponownie uniósł belkę i drut kolczasty oderwałmężczyznie pół twarzy, z prawym okiem i ustami włącznie.Gość wił się na jezdni,wrzeszcząc przerazliwym falsetem, ale Gil uderzał, uderzał i uderzał, rozrzucająckrwawe resztki w promieniu kilku metrów.Byłem przerażony, nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, bo machającwściekle nożem, ruszył ku mnie łysy mężczyzna w przepoconym szarym podkoszulku, atuż za nim szła kobieta z kręconymi włosami i otwartą brzytwą w ręku.Wywijałem rurąna boki, próbując groznie wyglądać, ale oni skoczyli na mnie, wspierani przez dwóchnastępnych mężczyzn, z których jeden machał wielkim nożem.Zrozumiałem, co Gil miał na myśli, mówiąc my albo oni.Wrzasnąłem: hakamundo!i walnąłem kobietę w skroń.Krzyknęła i uklękła na jednym kolanie, a wokół jejzmiażdżonego ucha zaczęła się rozlewać krew.Aysy cofnął się zaskoczony, ja zaś,wykorzystując okazję, z całej siły spuściłem mu moją rurę na czubek głowy.Metalzadzwonił jak dzwon i aż do stawów barkowych poczułem impet uderzenia.Mężczyzna padł przede mną na twarz, nóż z kościaną rączką, który wypuścił z ręki,zagrzechotał głośno o asfalt.Skoczył na mnie jeden z pozostałej dwójki, ale machałem rurą jak szalony.Napastnikuderzył w nią czubkiem swojego noża, który zadzwonił jak kamerton.Mężczyzna cofnąłsię i wraz z nim zaczęła się cofać cała grupa.Gil wciąż machał belką, lecz na widok tego, co zrobił z mężczyzną w czerwonympolo, grupa wyraznie straciła apetyt na naszą krew.Kawałek nosa ofiary Gila zwisał zdrutu kolczastego na jego belce i bez względu na to, jak ci ludzie cierpieli i jak bardzochciało im się krwi, uznali, że nie warto tracić z tego powodu nosa.Cofnęli się ostrożnie tylko kawałek, jeden krok, lecz kiedy Gil krzyknął: No chodzcie! Podchodzcie,świry! Wezcie, co chcecie! i zrobił w ich kierunku trzy kroki, wszyscy się odwrócili iruszyli truchtem Houston Street, plaskając nerwowo stopami o asfalt.Na rogu ulicy jednaz kobiet wydała z siebie przerażające, zwierzęce wycie, myślę jednak, że nie zrozczarowania, ale z bólu.Ci ludzie tak bardzo cierpieli, że szkoda im było marnowaćczas na mnie i Gila: potrzebowali krwi, i to szybko, zanim pieczenie stanie się całkiemnie do zniesienia.Gil rzucił belkę na chodnik. Dobra robota, Harry.Pociłem się i trząsłem i mało brakowało, abym się przewrócił.Jeszcze nigdy w życiutak nie walczyłem.I chyba nigdy nikogo nie uderzyłem odkąd w drugiej klasiewalnąłem Jimmy ego Ruggio.Wykonałem moją rurą ostatnią buntowniczą ósemkę irzuciłem ją na chodnik, w który uderzyła z głośnym brzęknięciem. My albo oni, Gil.My albo oni.Było już po jedenastej. Idz do domu, zobacz się z rodziną zaproponowałem. Zadzwoń do mnie,kiedy będziesz wychodził z mieszkania.Jeśli tego Rumuna nie będzie w domu albo niezechce ze mną rozmawiać, nie będziesz niepotrzebnie ryzykował, że znów natkniesz sięna te żywe trupy.Gil złapał mnie za ramię tak mocno, że zabolało, nie zaprotestowałem jednak.Nigdynie miałem wielu przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy umieją rozwalić komuś łeb, ale tejnocy chyba takiego znalazłem.Jego bezpośredniość i całkowity brak cynizmu naprawdęmi się podobały.Mógł być prototypem wzorowego żołnierza, najbardziej chyba jednakpolubiłem go za to, iż pokazał mi, że i ja jestem w razie potrzeby w stanie rozbić komuśłeb.Sprawił, że poczułem się odważny. No dobra, to złapiemy się pózniej powiedział, po czym ruszył w kierunkuSiódmej Alei, a ja w kierunku Leroy Street choć przedtem musiałem wyciągnąćkoszulę ze spodni i wytrzeć sobie twarz.Każda szyba wystawowa była tu rozbita i migotał tylko jeden neon przed HudsonStreet Grill, były na nim jednak tylko trzy litery: l z Grill i up z kupuj.Stanąłem na chwilę i zastanawiałem się, ale Zpiewająca Skała dał mi już to, co chciał,nie sądziłem więc, aby lup miało jakiekolwiek znaczenie.Dom Razvana Dragomira był wysoką wąską budowlą z ciemnego piaskowca, stojącąmiędzy Washington Street i Greenwich Street.Na frontowych schodach rosły w wielkichdonicach dwa przystrzyżone drzewa laurowe, zabezpieczone łańcuchami, którymi możnaby przycumować Mauretanię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]