[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czasami której zpanien zaczynało się wydawać że ot, ot, w niej się zakocha.Godzinę, dwiechodził z nią rozmawiając żywo na przechadzkę, przynosił kwiatki, całował wręce  nagle coś niezrozumiałego odrywało go i o tej przeszłości zapominałzupełnie.%7łycie jego płynęło nadzwyczaj jednostajnie, pomiędzy szkołą a tym pokojem wktórym go zastaliśmy.Niekiedy urozmaicała je przechadzka ze studentami, samotna, albo z rodzinąktórego z towarzyszów.W czasie przechadzek, gdy o książkach zapomniał,Kwiryn bywał wesół, zabawny, jakby odmłodzony; lecz powróciwszy iwdziawszy szlafrok stawał się tym co wprzódy, obojętnym na wszystko wświecie, uczonym z powołania. Filologia stanowiła główne jego zajęcie, lecz bibliotekarz utrzymywał, że wstudiach jego nie było żadnego ładu i planu.Nagle zapotrzebowywał ksiąg napozór zupełnie obcych swojemu przedmiotowi i w nich się zatapiał.Z głównegogościńca zbiegał na drożyny i błąkał się po nich.Umysł miał nienasycony, ciekawy i jeden z tych co ciągle widzą związekwszystkich rzeczy wszechświata, a odrębnie ich zrozumieć nie mogą.Dla zwiększenia skromnego swojego dochodu, z którego część oddawał matce isiostrze, profesor utrzymywał kilku uczniów i do nich korepetytora, ale sam teżczuwał nad nimi jak nad własnymi dziećmi.To mu zabierało wiele czasu.Innistudenci wychowańcom jego zazdrościli, bo tym było i dobrze i swobodnie, inauki im szły łatwo.Kwiryn godzinami czasem nad tępszymi pracował.Czasu wakacji jezdził profesor do %7łulina do starej matki i siostry Jadwigi, któradotąd za mąż nie była poszła.Woził tu z sobą zwykle tłumok książek, ale małosię nimi zajmował; żył z naturą trochę, z rodziną wiele.Matce czytywał iopowiadał, siostrę zabawiał, a w niedostatku innego zatrudnienia, chłopcakredensowego sylabizować uczył.Matka pytała go się nieraz, czy świetniejszego losu Rajmundowi nie zazdrości naówczas Kwiryn ręce podnosił do góry, strzepywał nimi i wołał. Niech mnie Bóg od takiego szczęścia broni!! Wierz mi matuniu, żeszczęśliwszego nade mnie człowieka nie ma na świecie.Zajmuję się tym cokocham namiętnie  nauką, nie zbywa mi na życia potrzebach; jestem dosyćswobodny, żadne sztuczne obowiązki towarzyskie mnie nie krępują  na Boga!czegóż człowiek więcej pragnąć może!! Mój drogi, powtarzała matka, jakby się zmówiła z panią Zyndramowiczową jużci należy ci się szczęście domowe, żona i dzieci, rodzina. Nie wiem czy ja do tego jestem stworzony, kochana matko  odzywał sięKwiryn.Wszakże w ulu są takie jak ja trutnie, czy jak się tam one zowią, corodzin nie mają, a stworzone są drugim do posługi.Matka mu zamykała usta.Pocieszało ją to że wydawał się jej istotnieswobodnym, szczęśliwym i jak dziecię lada się czym zabawiał, bodaj motylem ibańką mydlaną.Dnia tego, wiosennym oddychając powietrzem Profesor siedział w oknieotwartym, nad Tacytem.Naówczas już pedantyzm niemiecki postawił był kwestię ową niemal śmieszną, a do dziś dnia uczonych zaprzątającą: czyPoggio, który miał pierwszy znalezć rękopism Tacyta w klasztorze Fuldeńskim,sam go nie podrobił?? Można sobie wystawić jak dla wielbiciela stylu i duchawielkiego dziejopisa, wątpliwość co do autentyczności jego, musiała byćdrażniącą i niepokojącą!Kwiryn nie szukając dowodów innych pochodzenia starożytnego roczników,zagłębiał się w nich samych, szukając w treści i języku przekonania, że słynnyautor Facecyj nie mógł skomponować, sfałszować takiego dzieła! Zatapiał się wnim, podziwiając niesłychaną, treściwość tego rzezbionego w brązie stylu, gdyod ulicy doszły go głosy dziwne, wśród których zdało mu się że swoje nazwiskokilkakroć powtórzone usłyszał.Pomimo że ulica owa piaszczysta była i anibruku ni pomostu nie znała nigdy, zdawało mu się że powóz się zbliżył i stawału wnijścia.W tym momencie jeden z najżwawszych studentów, Izydorek zgłową ostrzyżoną nisko i włosami sterczącymi na niej jak szczecina, wpadłwołając. Panie profesorze! panie profesorze, jakiś pan do pana profesora. Idz-że ty do książki! proszę cię  odparł Kwiryn składając Tacyta.Domawiał tych wyrazów, gdy na progu ukazał się bladej twarzy mężczyznabardzo starannie ubrany, którego na pierwszy rzut oka profesor nie poznał.Dopiero gdy usłyszał go odzywającego się: Kwiryn!Rzucił się ku niemu z okrzykiem. Tyś tu, Rajmundzie! Ty! tu!Przybywający rozglądał się po ubogim mieszkaniu, i choć witał brata z pozornączułością, pozostał zimnym.Kwiryn miał łzy na oczach. A! jakiż ty jesteś poczciwy! dobry  że nie zapomniałeś o mnie! Powtarzałciągle.W istocie zaś przez te wszystkie lata Rajmund ani mu dał znać o sobie, ani sięodezwał nawet.  Jak ja tu ciebie przyjmę! Kochany  dodał wyciągając najwygodniejszekrzesło.Rajmund zamruczał. Nie kłopocz się tym  proszę!Siadł  i jakby nie wiedział od czego zacząć  co mówić, milczał czas jakiś. Byłeś pewnie w %7łulinie? zapytał profesor. Nie  nie mogłem! westchnął Rajmund.Przyjechałam do ciebie, potrzebujęz tobą mówić na osobności.Kwiryn wstał co żywo z krzesła. Wiesz co  zawołał, składa się to bardzo szczęśliwie; dziś po obiedzie lekcjinie ma, jutro mamy święto, uczniów zdam korepetytorowi, moglibyśmy pójśćsię przejść po ślicznym ogrodzie Tyszkiewiczowskim. Dobrze, rzekł Rajmund powstając także  widzę że u ciebie ani ja ani koniemoje miejsca nie znajdą.Odprawię je do gospody, sami pójdziemy do ogrodu.Już z mowy brata Kwiryn mógł poznać, iż mu coś dolegało, że na duszy cośmiał, z czego się wyspowiadać potrzebował.Trwożyło też samo po tylu latachnagłe przybycie, które bez ważnych powodów nie mogło przyjść tak dlafantazji [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •