[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z głową zwisłą na piersi, nie mówiąc nic, Barani Kożuszek szedł zaswym przewodnikiem.Minęli tak Ogród Saski, gdy u wejścia na Krochmalną ulicę starzeczawołał na chłopca: Sam tu!Juliaszek nadbiegł ku niemu. Wracaj nazad rzekł nakazująco Barani Kożuszek ja tu już domojej budy i bez ciebie trafię.Klepnął go po ramieniu. Posłuchaj dobrej rady.Rzuć tę głupią latarkę do licha, a ucz sięrzemiosła.Juliaszek się poskrobał w głowę. Próbowałem odezwał się markotno ta co? Taką naturę mam,że w miejscu mi wysiedzieć trudno, I znowuż te majstrowie psiawiaryłają, a ja języka za zębami nie trzymam.Szewc jak mi w pysk dał, tommu oddał.Ruszył ramionami, stary się rozśmiał. To się zwalasz rzekł a szkoda.Pomódl się, aby ci Bóg dałwięcej cierpliwości.I nim się Juliaszek opatrzył, zniknął mu stary w ciemnościach gdzieśtak, jakby wedle jego wyrażenia poszedł wskróś ziemi.Chłopakpostał chwilę zamyślony, spojrzał w latarkę, w niej jeszcze łojówkizostało, i kopnął się nazad do Marwaniego.Kożuszek tymczasem nie postrzeżony, mimo nocy ciemnej niepotrzebując się przypatrywać dobrze znanej drodze pod parkanami,szedł dalej Krochmalną ulicą.Tu, wśród drewnianych domostw powiększej części stała odosobniona jednopiętrowa kamieniczka, któranad nimi górowała.W oknach pięterka jej nie było światła; dolne, okiennicaminieszczelnymi pozasłaniane, po lewej stronie światełka z wnętrzaprzepuszczały.Staruszek cicho się zbliżył do drzwi, klucza dobył zkieszeni, otworzył, wszedł i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi,skierował się na prawą stronę.Nie potrzebował, aby mu świecono dootwierania, znając dobrze miejscowość.Izba, do której wszedł, była ciemna, ale i tu omackiem stary nakominie krzesiwo znalazł, hubkę i siarką napuszczone drewienka.Wprędce zaświeciła hubka, zapaliła się siarkowana drzazga, a od niejświeca na kominie przygotowana.Gdy się rozjaśniło w izbie, możnaw niej było dostrzec tapczan nie zasłany niczym, na którym odzieżjakaś złożona była, stolik przy ścianie z różnymi na nim gratami, ławęzapyloną i podłogę nie umiataną od dawna.Była to pustka, a chłód wniej przejmujący kazał się domyślać, iż jej nie zamieszkiwano.Stary wszedłszy, zrzucił z siebie natychmiast obmokły kożuszek,który na ścianie, obok dwóch zupełnie mu podobnych, powiesił.Siadłna tapczanie, zdejmując z nóg zabłocone obuwie, które przygotowanebuty długie zastąpiły.Czapkę położył na stole.Wdział kapotę szarą, anareszcie otarłszy twarz, włosy rozczochrane i brodę przyczesał.Zmiana ta ubrania uczyniła go prawie innym człowiekiem; twarznawet wyraz jakiś spokojniejszy, smutny a poważny przybrała.Wyglądał jak zamożny mieszczanin jakiś i nic już żebraczego nie miałw sobie.Westchnął, pocierając czoło, i ująwszy świecę z komina,wyszedł z izby, którą starannie na kłódkę zamknął za sobą.Sień domu niewielka była, ale czysta.Schody drewniane prowadziłyna pięterko.Stary, nim wszedł na nie, zapukał na lewo.Za drzwiami poruszyło się cóś.Niemłoda kobieta, trzymając kądzielw ręku, otworzyła je i poczęła wołać: Zaraz! Zaraz!Wewnątrz izby widać było piec i kuchenkę, przybory jak zwykle dlaczeladzi.Na ognisku jeszcze płonącym gotowało się cóś.Dziewczynka, wyrostek z podkurczonymi pod siebie nogami,drzemała pod piecem. Jak bo jegomość dziś pózno! zawołała schrypłym głosemzaspanym kobieta, krzątając się około garnków. Na dworze takaplucha zimna, że i psa nie wypędzić.Jeszcze choróbska jakiego, PanieBoże uchowaj, jegomość się nabawi.Stary, nie zważając na to gderanie i wcale nie odpowiadając, wmilczeniu począł się drapać na górę.Tu drzwi nie były zamknięte.Przedpokój czysto utrzymany przeszedłszy, stary znalazł się w sporejizbie gościnnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal eleganckiej.Sprzęt był nienowy, ale dość wykwintny, sofa i krzesła pokrytespłowiałym adamaszkiem, stół zawieszony kobierczykiem.Zwierciadło stare, trochę poobijane, weneckie i para ciemnychobrazów przyozdabiały ściany.Komódka saskiej fabryki stała wkątku.Widać było jeżeli nie dostatek, to przynajmniej nie nędzę, aczystość i porządek mile uderzały oczy.Przeszedłszy ten pokój, stary ze świecą wszedł do sypialni.Ten samład i tu panował.Aóżko ze starym pawilonem w kątku, wielka szafastara, kilka krzeseł, kufrów para ubierały pokój; lecz najwięcejmiejsca zajmował olbrzymi stół, spłowiałą i podartą makatą zasłany,tak zarzucony mnóstwem papierów, broszur, książek, świstków iwszelkiego formatu starych i nowych ksiąg, iż nie było na nimkawałeczka miejsca próżnego.Najwięcej było kartek luznych,drukowanych, plakatów i tych ulotnych pisemek, które tysiącamiwyrzucały co dzień drukarnie czasu Sejmu Czteroletniego.Na rogu stołu, w miejscu, na które naprzód się zwróciły oczywchodzącego, leżała paczka sznurkiem związana.Schwycił ją,postawiwszy światło, i natychmiast z gorączkową ciekawościąprzepatrywać zaczął.Jedne po drugiej odkładał kartki, to ramionamizżymając, to uśmiechając się do nich, to brwi marszcząc.Były tam idrukowane głosy sejmowe, i wierszyki na bibule, i rękopismapośpieszną a niewprawną ręką przekopiowane, wydania Grolla idrukarń innych, które wolały kłaść Alethopolis lub coś podobnego natytule niż firmę własną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]