[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyjście z lasuzajęło jej już dwa razy więcej czasu niż wejście do niego.Wszystkie drzewa wyglądały tak samo, a gęste koronyuniemożliwiały określeniekierunku na podstawie słońca.Dwie ścieżki okazały sięprowadzić donikąd, a modrosójka spędziła trzy minuty,próbując ją odstraszyć, skrzecząc przy tym obelżywie.Przeróżne szelesty dochodzące z poszycia dowodziły, żetubylców ta sytuacja nawet bawiła.Vicki wbiła wzrok w mech, który porastał drzewo równiutkodookoła.- Gdzie, do diabła, są skauci, kiedy człowiek jakiegośpotrzebuje?ROZDZIAA 6Nic nie świadczyło o tym, że las się przerzedza.Po prostu wjednej chwili Vicki była między drzewami, a w drugiej już wszczerym polu.I to nie na znajomym.Nie było owiec, płotu aniniczego innego, co by jej powiedziało, gdzie w zasadzie sięznajduje.Poprawiła torbę na ramieniu i ruszyła w stronę białego domu izabudowań, do których tulił się kraniec pola.Może tamznajdzie jakieś wskazówki albo skorzysta z telefonu.-.albo jakiś wielki pies i farmer z widłami pogonią mnie zawkroczenie na ich teren.- Była prawie pewna, że na wsi takierzeczy się działy i że nie było to zgodne z prawem.Nie miało tojednak najmniejszego znaczenia, bo nie chciała pchać się z po-wrotem do lasu.Pół tuzina farmerów z widłami by jej tam niezagoniło.Kiedy podeszła bliżej, brodząc po kolana w trawie, nawłociach iostach, nabrała przekonania, że na tej farmie nikt od dawna niepracował.Stodołabyła spłowiała i wyglądała na nieużywaną.Vicki poczułazapach róż pnących się po jednej ze ścian białego domu.Pole przechodziło w ogromny warzywnik.Vic-ki rozpoznałakapustę, krzaczki pomidorów, krzewy malin - reszta niewyglądała znajomo. W zasadzie to nic dziwnego".Wybraładrogę wokoło grządek. Moje warzywa z reguły mają naklejonądatę ważności."- Och.Dzień dobry.- Dzień dobry.- Stars.zy mężczyzna, który nagle pojawił się nadrodze, najwyrazniej czekał na ciąg dalszy powitania.- Ja.hmmm.zgubiłam się w lesie.Jego spojrzenie zaczęło oględziny od trampkówVicki, potem przeszło do podrapanych i pogryzionych nóg,szortów, zatrzymało się na chwilę na koszulce Blue Jaysów,zboczyło na torbę i wreszcie dosięgło twarzy.- Aha.- Uśmiech uniósł końce jego starannie przystrzyżonych,siwych wąsów.To jedno słowo wkurzyłoby Vicki jak cholera, gdyby niezawierało aż tyle prawdy.Wyciągnęła rękę.- Vicki Nelson.- Carl Biehn.Jego dłoń była sucha i stwardniała od pracy, a uścisk mocny.Przez lata Vicki nauczyła się, że można się wiele dowiedzieć oczłowieku ze sposobu, w jaki ściska czyjąś dłoń - albo tego, czyw ogóle ją ściska.Niektórzy mężczyzni byli kompletnie zagu-bieni, jeśli oferowana im dłoń należała do kobiety.Uścisk CarlaBiehna miał w sobie oszczędność mówiącą, że nie musi niczegoudowadniać.Vicki od razu go za to polubiła.- Chyba przydałoby się pani trochę wody, pani Nelson.- Przydałoby mi się jezioro - przyznała, ścierając pot spływającyna brodę.Uśmiechnął się jeszcze szerzej.-Jeziora nie ma, ale zobaczę, co da się zrobić.-Poprowadził jąwokół krzaków malin.Pierwszy rzut oka na resztę ogroduwyrwał z ust Vicki okrzyk zachwytu.- Podoba się pani? - Carl zapytał niemal nieśmiało.- To.- odrzuciła listę nieadekwatnych przymiot-ników i powiedziała po prostu: -.najpiękniejszy ogród, jakikiedykolwiek widziałam.- Dziękuję.- Niemal promieniał z powodu i jej uwagi, i ogrodu,w którym kwiaty układały się w tęczę, rozbitą na setkikawałeczków rozsypanych po wszystkich możliwychodcieniach zieleni.- Pan był dla mnie łaskawy tego lata.Vicki zesztywniała, ale już więcej nie wspominał o Bogu. Idzięki Bogu".Nie miała pojęcia, czy to jej podziw przełamałrezerwę starszego mężczyzny, nie miał jej wcale, gdy chodziło oogród.Idąc pomiędzy grządkami, przedstawiał mijane kwiaty,jakby były starymi przyjaciółmi - tu poprawiając palik, któryutrzymywał w pionie krwiste mieczyki, tam łagodnie odrywającusychający kwiat.-.te brudnopomarańczowe piękności to karłowate hermocalis,liliowce.Jeśli zasieje się wczesne, średnie i pózne rodzaje,pięknie kwitną od czerwca do września.Nie są wymagające,nietrudno im dogodzić, tylko trochę nawozu i potażu, a one todocenią.A te tu złocienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]