[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nigdy nie słyszałeś o Aniołach?- Słyszałem to słowo, myślałem, że odnosi się do ładnych dzieci.- Wzruszyłemramionami.- Nie do mężczyzn ze skrzydłami.Wbijał we mnie zdumiony wzrok.Czułem, jak ogarnia nim długie włosy i podartątunikę, resztki cekinów i paciorków, będących jakby wspomnieniem wielkiej orgii.- Zdaje mi się jednak, że tak właśnie jest.Skrzydła: tak je zazwyczaj przedstawiano wsztuce.Ale to w ostateczności tylko.jedno z wierzeń starej religii.To była KatedraArchaniołów, najpotężniejszych spośród Aniołów, można by ich określić mianem Aniołówrządzących.To miejsce wzniesiono ku czci dwóch z nich, Michała i Gabriela.- Po chwiliciszy podjął: -  W niebie szalała wojna: Michał i jego aniołowie walczyli ze smokiem; iwalczył z nimi smok i jego aniołowie, i nie zwyciężyli.- Pogładził ze smutkiem kolumnę.-Katedrę tę ukończono sto lat przed Pierwszą Ascenzją.W ciszy słychać było tylko jego ciężki oddech.Zapadła już noc.Niemalże ucichłygłosy bawiących się dzieci; pewnie schroniły się do środka.Stałem przy doktorzeSilverthornie i obydwaj wpatrywaliśmy się w nieubłagane kamienne oblicza.W końcuwestchnął i przebył kilka stopni oddzielających nas od bramy transeptu.Położył jedną rękę nadrzwiach, odwrócił się do mnie i powiedział:- Gdy ludzie po raz pierwszy wykopali z klifów skamieliny dinozaurów, wzięli je zaszczątki Aniołów i smoków.Odczekał, aż pchnę masywne odrzwia.Przystanąłem, poczułem przenikliwe zimnożelaznej obręczy.- Widziałem jednego - oznajmiłem.- Gdy chodziłem po Wąskim Lesie, jeden z nichdo mnie przemówił.Nie miał jednak skrzydeł.- Tak - kiwnął głową doktor - być może jakiegoś widziałeś.%7łelazne drzwi otwarły sięze skrzypieniem i wstąpiliśmy do Katedry.5.Niezwykle barbarzyńska kondycja gatunku ludzkiegoNa początku poczułem smród: gorzki dym z niesezonowanego drewna, pieczonemięso, ludzkie odchody, palony wosk.Wszystko spowijał odór terpentynowego kadzidła,które paliło się w niezliczonych kozach, przewróconych na marmurową podłogę, tak że wciążsię tliły, a od nich zajmowały się leżące w pobliżu materiały: tkaniny, włosy, gałązki. Zamrugałem powiekami, zasłoniłem oczy przed dymem, a nos przed smrodem.Marmur podnogami był śliski od cuchnącej wody.Otworzyłem, oczy, nie chcąc narażać się napośliznięcie i upadek na obrzydliwej podłodze.Jak okiem sięgnąć, pogrążona w półmroku przestrzeń.W górę ciągnęła się do samychgwiazd, ponieważ kawałki sufitu odpadły, otwierając wnętrze na chłodne niebo.Pewniedzięki temu mieszkańcy Katedry nie udusili się od dymu i smrodu.Wszędzie paliły sięogniska, otoczone koliskami szczebioczących dzieci, które dokładały do szarzejącego żarulub sinych płomieni zieloną korę i chrust.W nieziemskim świetle przypominały dioramy wMuzeach: nagie, rozczochrane postacie, które siedzą przykucnięte przy zaniedbanym ogniu,kołyszą się na piętach, rozmawiają, śpiewają lub jedzą.Wiele dzieci leżało na brudnejpodłodze, z trudem dysząc, a może zupełnie nie oddychając: śmierć przyjdzie najpierw ponie.Na widok jedzących zrobiło mi się niedobrze, i to wcale nie dlatego, że porządnegoposiłku nie jadłem już od prawie dwóch dni.- Tylko na nich spójrz - odezwał się cicho doktor SiWerthorn.- Umierają wskutekgangreny, złych humorów, mięsaków i najzwyklejszej ignorancji, zupełnie jak przed tysiącemlat.Uciekinierzy z wojny na kamienie, kije i deszcz, wojny, o której nawet nigdy nie słyszeli.Od strony ognisk doleciały nas donośne głosy.Witali doktora po imieniu, lecz umilkli,gdy wszedłem jego śladem w puste miejsce na środku, wokół którego skupiła się większaczęść ognisk.Gdzieniegdzie stały marmurowe ławy, niektóre wyrwane z posadzki,przechylone lub przewrócone.Zachodziłem w głowę, czyja to może być sprawka; bo chybanie zżeranych chorobami dzieci.Aawy czekały na uprzywilejowanych gości.Zajmowali jenajstarsi łazarze, ze skrzyżowanymi nogami, koronami z gałązek i zeschniętych liści nagłowie.Warczeli na dzieci, każąc przynosić sobie upieczone kąski i wodę (taką miałemprzynajmniej nadzieję) z wielkiej misy na środku hali.W miarę jak się zbliżaliśmy,przerywali kłótnie i rozmowy, by wbić w nas wzrok.Najstarsi stawali na ławkach i pozwalalina to samo swoim młodszym ulubieńcom.Otuliłem się wystrzępioną szatą, zadarłem głowę istarałem się wyglądać lepiej niż oni, chociaż wiedziałem, że jestem równie brudny.Szeptali,pokazywali rękami i nawoływali się w przepełnionym dymem powietrzu.- Patrz.patrz.- Przybył, znalazł go doktor, ten, o którym opowiadała Perła, ten.- On tu jest, patrz.Chichoty i przekleństwa; tupot nóg tych, którzy przybiegali, by nas obejrzeć.Czułemmałe ręce, które dotykały mojej kostki u nogi lub ręki, okrążały mnie jak zgłodniałe koty.- Rafaelu! To ja! W smudze pomarańczowego światła wychynął uśmiechnięty Oleander.Odwzajemniłem uśmiech.- Oleander! Cieszę się, że cię widzę.- I urwałem, bo rzeczywiście jego widok sprawiłmi radość.- Mówiłem mu, doktorze Silverthorn, Tast [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •