[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Dlaczego? Nie obejdzie się na pewno dzisiaj czy jutro bez okazji dobójki, a wtedy wszystko od razu pójdzie na marne. Gdyby którykolwiek z Morne'ów czy Pattisonów powa-żył się chwycić za broń  odparł sąsiad doktora  nie zawa-hamy się zetrzeć ich na proch, do ostatniego.Ale czas ten nieprzyszedł jeszcze, mamy też nadzieję, że nigdy nie przyjdzie.Jim trzyma ich podobno wszystkich żelazną ręką.Doktor nie słuchał już więcej.Opuścił werandę i odwiązaw-szy swego konia, ruszył z miasta w stronę rancha.Jechał wol-no, ponieważ w drodze musiał przemyśleć wiele rzeczy.223 We wszystkich sprawach odnosił zwycięstwa, z wyjątkiemtych, które dotyczyły jego stosunku do Jacqueline.Teraz więcchcąc ją zdobyć, musi skierować cały swój wysiłek na jak naj-szybsze zrujnowanie Morne'ów i Pattisonów, by wraz z nimidoprowadzić do ostatecznej zguby Wielkiego Jima.Wtem jakiś cień padł na drogę przed nim.Spojrzał w góręspod skrzydeł ciemnego kapelusza i ujrzał młodego Colby egona koniu. Panie doktorze  rzekł młody chłopak  nie miałemsposobności powiedzieć panu, co czuję, chociaż powróciłemumyślnie po to do hotelu.Przede wszystkim chciałem panupowiedzieć, że Harrison Colby jest wprawdzie moim kuzynem,ale wszyscy z rodziny uważają go za podłą gadzinę!Chłopak, wyrzuciwszy z siebie te słowa, odetchnął z ulgą, apo chwili dodał: A prócz tego chciałem także powiedzieć, że wiem ażnadto dobrze, jak łatwo mógł pan zetrzeć mnie na miazgę.Wiem również, jak wielkim bohaterstwem z pańskiej stronybyło przeproszenie mnie.I dlatego pognałem za panem, abypodziękować panu, doktorze Aylard!Rzekłszy to, wzruszony, wyciągnął rękę do doktora.Tenuścisnął ją.Coraz bardziej podziwiał głupotę, którą znajdowałwszędzie w naturze ludzkiej. Skończmy z tym, Colby!  rzekł. Zapomnijmy oby-dwaj, że coś takiego w ogóle się wydarzyło, a jeśli mamy za-chować w pamięci ten epizod, to chyba tylko po to, aby stwier-dzić, że dał nam sposobność zawarcia szczerej wzajemnej przy-jazni.224 Colby zarumienił się z radości. Nie ma człowieka w całym mieście, który nie byłbydumny z tego, że pana zna, doktorze Aylard!  zawołał.Słyszałem, co o panu mówili. Nie słyszałeś, mój chłopcze, wszystkich mówiących omnie.W tej chwili wpadła mu do głowy świetna myśl. Kto ważyłby się mówić inaczej?  zaperzył się Colby. Ot, chociażby na przykład młody Pattison. Co śmiał powiedzieć? Coś, czego wolałbym nie powtarzać. Co?! Wydaje mi się, że nie jest on ani moim, ani twoim przy-jacielem. Pattison? Nic o tym nie wiem, jeżeli jednak przyjechałtutaj po to, by siać niezgodę i zamęt, przekona się szybko, żenie należę do takich, którzy się go ulękną.Cóż on takiego po-wiedział? Coś bardzo brzydkiego.Uważam jednak, że każdy czło-wiek powinien wiedzieć, kto jest mu wrogiem, a kto przyjacie-lem, i dlatego ci powiem.Powiedział, że powinienem rozdeptaćcię jak żmiję, mając po temu sposobność, ale prawdopodobnieze strachu tylko nie zrobiłem tego.Młody chłopak syknął z wściekłości. Ośmielił się powiedzieć to o mnie i o panu? Bardzo mi przykro, mój chłopcze, ale nie inaczej.Colby zawrócił swojego konia z tak gwałtownym pośpie-chem, że zapomniał nawet pożegnać się z doktorem.A Aylard,225 patrząc na ścielący się za nim obłok kurzu, uśmiechał się zzadowoleniem.Dokonał tego, co chciał.Czy stanie się to za dzień, czy za godzinę jest bez znaczenia.Ważne jest to, że gdy młody Colby natknie się na młodego Pat-tisona, padną strzały, które powalą jednego z nich.Zwyciężo-nym okaże się oczywiście Colby, trudno bowiem przypuścić,aby mógł być nim Pattison, wyćwiczony od dziecka we włada-niu bronią.A kiedy dojdzie do strzelaniny, los Wielkiego Jima będzieprzypieczętowany.Doktor był w nastroju tak radosnym, że zaczął śpiewać i zwesołą, triumfującą piosenką na ustach zajechał na ranchoStoddarda.Rozsadzało go uczucie ogromnego zadowolenia,prawie szczęścia.Zdawało mu się, że jego czara jest pełna pobrzegi, nie przewidział bowiem, że na ranchu czeka go jeszczejedna, najsłodsza kropla.Przed największą ze stodół, w nie-wielkiej zagrodzie okolonej szczególnie wysokim płotem, do-strzegł przy zmierzchającym się już świetle dnia rosłego kasz-tana, obijającego się o żerdzie płotu.Poznał od razu, że toRdzawiec.Przychwycono go nareszcie! Doktor z radości omalnie podrzucił kapelusza w górę.Kiedy podjeżdżał do domu, jego bezmierną radość zmąciłwidok Jacqueline stojącej w ogrodzie i wpatrzonej ze smutnąminą w uwięzionego kasztanka.Aylard zawahał się.Zdawałsobie sprawę z tego, że była to najmniej odpowiednia chwila, byprzed nią stanąć, nie zdążył jeszcze przyjść do siebie po pierw-szym wstrząsie rozczarowania i zgnębienia.Ale jednocześnie226 coś go pchało, by zakosztować jeszcze większego bólu, jakimbędzie przekonanie się o stopniu jej wstrętu i nienawiści doniego.Zeskoczył z konia i wszedł bocznym wejściem do ogroduwprost ku miejscu, na którym ją dostrzegł. ROZDZIAA XXVIIZGODA JACQUELINEDziewczyna była tak pogrążona w rozmyślaniach, że nie do-strzegła Aylarda, dopóki nie stanął tuż przed nią. Tak bardzo cię smuci, Jacqueline, że nadeszła wreszcieta chwila?  zapytał.Widział, na jaki wysiłek woli musiała się zdobyć, aby opa-nować swoją rozpacz.Udało jej się w końcu wyjąkać: Nie, nie dlatego.Czy jednak może nie budzić smutkuwidok takiego zwierzęcia jak Rdzawiec w niewoli? Cóż więc zrobiłabyś z nim, Jacqueline? Wypuściłabym go na wolność, aby mógł uciec dokąd bychciał. Wiesz przecież jednak, co spotyka konie żyjące dziko? Cóż może je spotkać? Wiodą szczęśliwy, swobodny ży-wot. Który kończą zbyt szybko.Giną albo od czyjejś kuli, al-bo podczas szczególnie mroznej zimy.Taki bywa ich koniec.Apoza tym  dodał z naciskiem  dokąd według ciebie uciekłbyRdzawiec, gdyby od jego zamknięcia nie zależało poślubienieciebie, Jacqueline?228 Jej policzki, zbielałe przed chwilą, spłonęły żywym rumień-cem. Uciekłby może do prawego właściciela.Czy to miał panna myśli?Doktor z trudnością powstrzymał jęk zgnębienia. A czy i kto inny nie chciałby także uciec do WielkiegoJima?  zapytał bezceremonialnie.Natychmiast jednak pożałował tych brutalnych słów, mimoże Jacqueline ani drgnęła usłyszawszy je. Może ja właśnie uciekłabym do niego  przyznała.Wiem, że podpatrywał nas pan, jadących razem. Pogardzasz mną za to? Usiłuję tylko zrozumieć pana, Clintonie. Nigdy nawet nie próbowałaś.Czy pozwolisz mi wytłu-maczyć się? Wolałabym, abyśmy o tym nie mówili. Musimy, ponieważ i ja muszę zrozumieć wiele rzeczy. Dobrze.Otóż mogę powiedzieć jedno.Nie pogardzampanem, Clintonie, za szpiegowanie mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •