[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Towarzystwo Ziemi Drohiczyńskiej, słucham - powiedział kobiecy głos.Potem komórka kilka razy zapiszczała, bateria  padła , połączenie zerwało się.- I co, i co? - dopytywał się niecierpliwie  Szczurołap.- Ma pan coś?- Chyba tak.- uśmiechnąłem się do siebie, bo klocki układanki powoli zaczynały zajmowaćswoje miejsce w mojej głowie.Powiedziałem towarzyszowi, co usłyszałem w telefonie.- Ale co ma z tym wspólnego jakieś Towarzystwo z Drohiczyna?- Jeszcze do końca nie wiem, ale mam zamiar to sprawdzić - rzekłem i w tym momencieodezwała się komórka.Tym razem moja.Dzwonił lekarz ze szpitala w Siedlcach.- Dzień dobry panu - powiedział.- Jan Surdykowski odzyskał przytomność.Jest jeszczebardzo słaby, ale myślę, \e będzie pan mógł zamienić z nim kilka słów.Wróciliśmy szybko pod chatę  Szczurołapa.Podziękowałem Leśnemu Człowiekowi zapomoc i obiecałem informować go o postępach śledztwa.W szpitalu byłem po czterdziestu minutach.96 - Właściwie nie powinienem panu pozwolić się z nim spotkać - tłumaczył lekarz - ale dobrzepanu patrzy z oczu.Proszę go tylko za bardzo nie męczyć.Ma pan najwy\ej pięć minut.Wszedłem do małego pokoiku.Jan Surdykowski le\ał z zamkniętymi oczami.Jego twarzwyglądała jakby zwiotczałą skórę naciągnięto niezbyt dokładnie na wąską czaszkę.Usiadłem cichona krzesełku obok łó\ka.Chory powoli otworzył oczy.Zobaczył mnie i zrobił przera\oną minę:- Ja nie ukradłem el Greca.- wyszeptał zachrypniętym głosem, podnosząc się na łokciach.- Wiem, panie Janie - powiedziałem łagodnie.- Nie przyszedłem tu, \eby pana oskar\ać.Odetchnął z ulgą i opadł znowu na łó\ko.- Jestem na tropie złodziei - rzekłem, a w oczach chorego pojawiła się iskierkazainteresowania.- Zadam panu tylko jedno pytanie.Zgoda?- Proszę pytać.- Czy pamięta pan, kto przekazał mu informacje o tym, \e Muzeum Diecezjalne zamierzawymienić się obrazami z Muzeum Prado?Przełknął ślinę.Zamknął i otworzył oczy.Wpatrywał się chwilę w sufit, jakby próbował sobiecoś dokładnie przypomnieć.- Nie widziałem jego twarzy - powiedział wreszcie.- Miał na sobie czarną bluzę z kapturem.Zauwa\yłem go obok mojego płotu któregoś ranka, jakieś dwa tygodnie temu.śona ju\ pojechałado pracy.Przywołał mnie gestem do siebie i opowiedział o wymianie z Muzeum Prado.Zakazał miza sobą iść.Nigdy więcej go nie widziałem.- Jakiego był wzrostu.- Bo ja wiem? Koło metra osiemdziesięciu, mo\e troszkę więcej.- Zapamiętał pan jego głos?- Był normalny.Ani za niski, ani za wysoki.- Dziękuję, panie Janie.Bardzo mi pan pomógł - powiedziałem.śyczyłem mu zdrowia i wyszedłem.Odwiozłem komórkę znalezioną w lesie inspektorowi Tomaszewskiemu, \eby poddał jąbadaniom, a potem poszedłem na pocztę, \eby sprawdzić numer telefonu do Towarzystwa ZiemiDrohiczyńskiej.Zadzwoniłem tam zaraz, po wyjściu z urzędu.Odebrała ta sama osoba co przedkilkudziesięcioma minutami.- Towarzystwo Ziemi Drohiczyńskiej, słucham?- Dzień dobry pani - powiedziałem uprzejmie do słuchawki.- Jestem nowym mieszkańcemDrohiczyna.Wprowadziłem się tydzień temu.Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej na tematmojego nowego miejsca zamieszkania i dlatego dzwonię do państwa.- Zwietnie pan zrobił.I ma pan szczęście.Akurat dzisiaj odbywa się nasze cotygodniowespotkanie.Jeśli zechciałby pan nas odwiedzić.- O której mam być?- O dwudziestej - rzekła i podała mi adres.Schowałem komórkę i zatarłem ręce.Jakiś przechodzień spojrzał na mnie ze zdziwieniem,wyprostowałem się więc i godnie doszedłem do wehikułu.Wsiadłem, zapiąłem pasy i ruszyłem zkopyta.Uśmiechnąłem się do siebie.Rozpoczynała się decydująca rozgrywka!97 ROZDZIAA JEDENASTYNA ZEBRANIU, CZYLI O LOKALNYM PATRIOTYZMIE " KOPA CZY NIE KOPA,OTO JEST PYTANIE " SZEF JEST, ALE NIE CHCE MNIE PRZYJ " PRZERWANYPOZCIG " ZNAJOMA TWARZ POLICJANTA " SPACER WICEDYREKTORA HERRERYPod adresem, który podała mi kobieta z Towarzystwa Ziemi Drohiczyńskiej stał piętrowydrewniany domek pomalowany na brązowo.Trójkątny daszek kryjący ganek, który zdawał sięwystawać z prostopadłego do niego dwuspadowego dachu budynku, wspierał się na dwóchprostych podporach.Zapukałem do drzwi punktualnie o godzinie dwudziestej.Otworzyła niska blondynka, któraprzywitała mnie głosem dziewczyny, z którą wcześniej rozmawiałem przez telefon.Na oko miaładwadzieścia kilka lat.Była bardzo drobna, ubrana w białą koszulkę i czarną spódnicę.Na włosachmiała plastykową opaskę.- Dzień dobry pani.To ja jestem tym nowym mieszkańcem naszego, jeśli tak mogę się ju\wyrazić, miasta, który zawracał pani głowę dzisiaj po południu.- Aaa.Pamiętam - uśmiechnęła się sympatycznie.- Zapraszam do środka.Spotkanie zarazsię rozpocznie.Zobaczy pan, czy się panu u nas spodoba.- Z pewnością mi się spodoba - rzekłem przymilnie.Poprowadziła mnie do wielkiej sali, która musiała zajmować chyba większą część budynku.Na ścianach wisiały zdjęcia z ró\nych okresów historii Drohiczyna.Moją uwagę zwróciłafotografia rynku z 1916 roku, a więc tu\ sprzed odzyskania niepodległości.Widać było niskiebudynki z dwuspadowymi dachami pokryte nierównymi łatami dachówek w ró\nych odcieniach.Zciany domów były brudne, rynek przypominał klepisko, a wznosząca się ponad niewysokimizabudowaniami katedra miała odrapane ściany, zupełnie nie przypominające dzisiejszych płatówbieli.Postacie na zdjęciu były niewyrazne.Mo\na było rozpoznać co najwy\ej stojącego napierwszym planie podpierającego się laską śyda w chałacie, z pejsami i w czapce.Ale i on, tak jak ireszta ludzi uchwyconych przez fotografa miał w sobie coś niematerialnego, bardziej przypominałducha ni\ człowieka z krwi i kości.Moja przewodniczka lekko trąciła mnie w ramię i dała oczami znak, bym usiadł.Zająłemmiejsce na składanym drewnianym krześle w ostatnim rzędzie.Przede mną w kilkunastu szeregachsiedziało ju\ co najmniej trzydzieści osób.Obecni rozmawiali ze sobą półszeptem albo wpatrywali się w drugi koniec sali, gdzie naniewielkim wzniesieniu stała trybuna.Na razie pusta.Zcianę za trybuną zakrywała wielka płachta zwymalowanym na niej herbem miasta.Nie minęło pięć minut, a płachta wybrzuszyła się i zza drzwi, zapewne za nią ukrytych,wyszedł wychudzony osobnik w grubych okularach z kilkoma kartkami papieru.Miał twarz suchotnika.Trochę się garbił.A chocia\ jego oblicze było młode, zdą\ył niecowyłysieć, co skwapliwie starał się ukryć uczesaniem  na po\yczkę.Powolnym krokiem, niepatrząc na nikogo ze zgromadzonych, wszedł na trybunę, odkaszlnął w pięść, rozło\ył przed sobąkartki i odezwał się.- Uhm, uhm.Witam szanownych państwa na pięćset osiemdziesiątym spotkaniu naszegoTowarzystwa - głos miał, jak na swój wygląd, zadziwiająco mocny i niski.- Dzisiaj mamy wporządku dziennym dwa punkty.Zaczniemy mo\e od sprawy trochę, uhm, uhm, kontrowersyjnej.Chodzi oczywiście o projekt wykopalisk na Górze Zamkowej.Oddaję głos panu Zbigniewowi98 Tofilukowi.Na te jego słowa z pierwszego rzędu podniósł się postawny mę\czyzna około czterdziestki.Miał na sobie d\insy, skórzaną kamizelkę z frędzlami, pod nią flanelową koszulę, a na głowiekowbojski kapelusz.Du\e usta okalał zarost, w kąciku ust niespokojnie tańczyła wykałaczka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •