[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale on zrozumiał jej spokój jakozakłopotanie i przyznanie do winy.Zdjął z ramion płaszcz i odstawił parasol. Będziemy musieli poważnie porozmawiać, Di powiedział grobowym tonem otwoim stosunku do małżeństwa.Z jego oczu znowu wyjrzało czarne zwierzę, które zwykle wprawiało ją w paraliżującąpanikę.Ale nie teraz. Tak, Reginald powiedziała spokojnie pogadamy sobie o naszym małżeństwie.Zwierzę zatrzymało się i spojrzało na nią badawczo.Jeszcze nie zaniepokojone, ale jużzaintrygowane. Chcesz mi pyskować, kobieto? powiedziało. Nie odparła spokojnie spakowałam twoje walizki machnęła dłonią w stronęschodów zabieraj je i wynoś się stąd.Wynoś się z mojego życia.Wtedy zwierzę ruszyło.W bezpardonowym, wściekłym ataku.Nawet nie zdążyła sięzorientować, kiedy runęło na nią całym ciężarem, przyparło do ściany i chwyciło za szyję.Jak zwykle pachniało Old Spicem. Czy ja dobrze słyszę? zasyczało och, wierz mi Di, to będzie bardzo, bardzopoważna rozmowa powiedziało z przerażającym rozmarzeniem w głosie.Wtedy z całej siły uniosła do góry kolano.I trafiła celnie.Reginald zawył i zwalił się napodłogę, nie mogąc złapać oddechu.Ciemne zwierzę w jego oczach cofnęło się.Jeszcze nieprzerażone, ale już zaniepokojone.Kiedy zwijał się i ciężko dyszał (ubarwiając to dyszeniesłowami, ty kurwo, ty dziwko, zabiję cię) podeszła i zabrała parasol.Chwyciła go za srebrnyszpic tak, że ciężka kościana rączka mogła jej służyć za broń.Uderzyła z półobrotu, celującprosto w twarz, ale zdołał zasłonić się dłonią.Krzyknął, bo chyba połamała mu palce.Uśmiechnęła się do własnych myśli i weszła do salonu.Odłożyła parasol i zajrzała do barku.Wyjęła wysoką szklankę i nalała sobie na pół palca martini, a resztę dopełniła wodą.Dopijaładrinka, kiedy pojawił się w progu pokoju. Ty cholerna kurwo powiedział głosem bez wyrazu to ja sobie żyły wypruwam,żeby cię utrzymać, a ty tak mi odpłacasz?Nie zamierzała go słuchać.Ujęła znowu parasol za srebrny szpic i podeszła do jegokolekcji słoni.Wzięła zamach jak wytrawny bejsbolista.Bach! Wielki zielony słoń oberwałprosto w głowę i rozpadł się na kawałki.Jeden z okruchów trafił Reggiego pod oko.Bum!Wycelowała w małego, kamiennego słonika z opuszczoną trąbą, a ten poleciał jak pocisk iugodził Reginalda prosto w czoło.Reggie opadł na kolana, a ciemne zwierzę w jego oczachuciekało w dzikiej panice.Trach! Przezroczysty szklany słoń oberwał w samą trąbę i zakręciłsię jak baletnica, roztrącając pozostałe figurki.Buch! Zamiotła parasolem po szafce, strącającwszystkie posążki na podłogę. Wynoś się, Reginald powiedziała spokojnie bo za chwilę dołączysz do swoichsłoni.Patrzył na nią wzrokiem, w którym nie było nic.Ani wściekłości, ani żalu, ani żądzyzemsty.A nie, jednak coś było.Jakieś niewiarygodne niezrozumienie. To juś? zapytało małe, ciemne, skurczone zwierzątko w jego oczach ziabawasiem juś śkońciła? Zabawa się skończyła odpowiedziała zwierzątku i z całej siły, z góry jak obuchemwyrżnęła kościaną rączką w szklany stolik.Pękł z hukiem i lamentem rozpryskiwanego wokół szkła.Ostry jak sztylet kawałek samtrafił do jej dłoni.Ujęła go ostrożnie, bo nie chciała poranić sobie palców. Masz ochotę na poważną rozmowę o naszym małżeństwie, Reggie? spytała,uśmiechając się.Starał się wycofać rakiem do holu i udało mu się to. Nie? To zabieraj walizki! Dobra powiedział Pan Opanowany, zaczynając nową grę teraz stąd wyjdę i wrócęjak dojdziesz do siebie.Ledwo zdążył się uchylić, bo szklany szpikulec przeleciał tuż obok jego policzka irozprysnął się na ścianie. Zmykaj, Reginald powiedziała obojętnym tonem.Potem usłyszała już tylko trzask zamykanych drzwi i zasunęła zasuwkę.Weszła do salonupełnego okruchów rozbitego szkła i opadła na klęczki, nie zważając na to, że może poranićsobie kolana. Och, Lance jęknęła wtulając twarz, w poduszki leżące na sofie, bo cała energia już zniej uciekła gdzie jesteś, Lance?I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.A raczej trzy szybkie, krótkie dzwonki.Wstała iujęła parasol.Nie był już śmiercionośną bronią, więc odłożyła go na bok.Powlokła się dodrzwi i odsunęła zasuwkę. Niech będzie, co ma być! pomyślała.W progu stała Ann Rice.Jak poprzednio elegancka i zimna, niczym lód. Dobrze powiedziała Deidre zrezygnowanym tonem mam pani rzezbę.Proszęwejść.Pani Rice weszła do środka i uważnie przyjrzała się okruchem szkła w przedpokoju, apotem obejrzała kolekcję słoni, która zaścielała dywan w salonie.Uśmiechnęła się i uśmiechuczynił jej zimną twarz prawie że miłą. To już nieważne, kochanie powiedziała nie przychodzę w sprawie rzezby.Pomyślałam sobie, że możesz potrzebować pomocy.Sięgnęła do kieszeni i podała jej wizytówkę.Przeczucia zawiodły Deidre, gdyż pani Ricenie była PR koncernu notowanego na rynku NASDAQ.Była jednym z trzech wspólnikówfirmy adwokackiej. Przyniosłam upoważnienie powiedziała rozkładając na stole papiery podpisz jeszybko, moja droga i zaczniemy całą zabawę. Upoważnienie? zapytała. Tak, kochanie.Upoważnienie do reprezentowania cię w czasie sprawy rozwodowej.Zaczniemy od zakazu zbliżania się na odległość pięciuset metrów, zablokowania kont mężana poczet podziału majątku oraz oddania ci do dyspozycji waszego domu do czasu wydaniawyroku.Deidre patrzyła na nią oszołomiona. Nie mam pieniędzy na adwokata powiedziała w końcu. Jest taki dowcip, który mówi: co to jest tysiąc adwokatów na dnie morza? A odpowiedzbrzmi: dobry początek roześmiała się pani Rice ale ja poprowadzę tę sprawę dlawłasnej satysfakcji, Deidre dodała więc podpisuj, dziewczyno!Podpisała, a wszystko wydawało jej się jakimś zdumiewającym snem.Pani Rice zgarnęłapapiery do teczki. Jeszcze dzisiaj załatwię nakaz powiedziała a za godzinę zjawi się przed twoimdomem ochroniarz.Odprowadziła ją do drzwi. Ann? zagadnęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]