[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.RL- Przepraszam - powiedziałam, nie chcąc, żeby się zniechęciła i poprosiła, że-bym wyszła.- Nie przejmuj się imieniem.Powiedz mi coś innego, co jeszcze wi-dzisz?- W porządku, nie zawsze podają mi właściwe imię, ale ona jest niewątpliwietwoją babcią.Widzę ją wyraznie.Mówi, że jest bardzo szczęśliwa, słysząc o to-bie.Jest maleństwem, tańczy dokoła, w botkach i kwiecistym fartuszku namarszczonej spódnicy.Ma siwe włosy upięte w kok i małe okrągłe okulary.- To chyba nie jest moja babcia - powiedziałam.- Wydaje mi się, że to babciaz komputerowej gry Beverly Hillbillies.Nie chciałam być złośliwa.Po prostu zbyt wiele było we mnie desperacji inadziei, a jednocześnie poczucia straty czasu.Poza tym, jeśli kiedykolwiek spotkało się babcię Maguire, z jej czarnymi zę-bami, fajką i upodobaniem do szczucia nas psami, albo babcię Walsh z jej skłon-nością do wydawania groznych pomruków, gdy próbowało się zabrać jej perfu-my (piła je, ilekroć znajdowano inne butelki i ich zawartość wylewano do zle-wu), to nigdy nie pomyli się ich z babcią opisaną przez Mornę.Morna spojrzała na mnie, zaniepokojona moim sarkazmem.- Zatem z kim chcesz rozmawiać?Otworzyłam usta i wzięłam głęboki, pełen lęku oddech, który przeszedł wszloch.- Z moim mężem.Mój mąż umarł.- Azy płynęły mi po twarzy.- Chcę roz-mawiać z nim.Grzebałam w torebce, szukając chusteczek higienicznych, a Morna znówprzycisnęła palce do skroni.- Przykro mi - powiedziała.- Nic nie widzę.Jednak jest pewien powód.Uniosłam głowę.Jaki powód?RL- Masz złą energię.Ktoś obłożył cię czymś strasznym i właśnie dlatego spo-tykają cię te wszystkie okropne rzeczy.Co???- Masz na myśli jakąś klątwę?- Klątwa jest mocnym słowem.Nie chcę go używać, ale.tak, to chyba jestklątwa.- Cholera!- Nie denerwuj się, dziecino.- Pierwszy raz się uśmiechnęła.- Mogę ją zdjąć.- Naprawdę?- Jasne.Nie obdarzam takimi okropnymi wieściami, jeśli nie mogę pomóc.- Dziękuję.O mój Boże, dziękuję.- Przez chwilę myślałam, że zemdleję zwdzięczności.- Wygląda na to, że miałaś tu dzisiaj przyjść.Skinęłam głową, ale czułam, że krew krzepnie mi w żyłach.A gdybym dzisiajnie znalazła się w tej części miasta? A gdyby nie wręczono mi tej ulotki? A gdy-bym wrzuciła ją prosto do kosza na śmieci?- Co się dzieje? Możesz zdjąć ją ze mnie teraz? - Z trudem łapałam oddech.- Tak, możemy zrobić to zaraz.- Wspaniale! Możemy zaczynać?- Jasne, ale musisz zrozumieć, że zdejmowanie klątwy tak ciężkiej jak ta, któ-ra ciąży na tobie, będzie kosztować.- Ach tak? Ile?- Tysiąc dolarów.Tysiąc dolarów?! To ostudziło mój entuzjazm i przywróciło do rzeczywisto-ści.Ta kobieta była cwaną oszustką.Jaka jej czynność miałaby kosztować tysiącdolarów?!RL- Musisz to zrobić, Anno.Twoje życie tylko się pogorszy, jeśli się z tym nieuporasz.- Moje życie zdecydowanie się pogorszy, jeśli wyrzucę tysiąc dolarów.- Okay, pięćset dolarów - rzekła Morna.- Trzysta? W porządku: dwieście do-larów i zdejmuję z ciebie tę klątwę.- Jak zdołasz za dwieście dolarów zrobić teraz to, za co jeszcze przed minutąchciałaś tysiąc?- Ponieważ ja, dziecinko, boję się o ciebie.Musisz zrzucić z siebie tę klątwęteraz, bo przydarzy ci się coś naprawdę strasznego.Przez chwilę znowu mnie miała.Zmroził mnie strach.Ale co mogło się zda-rzyć? Najgorsze, co w ogóle mogło przyjść mi do głowy, już się zdarzyło.Leczjeśli naprawdę ciążyła na mnie jakaś klątwa? Jeśli właśnie dlatego Aidanumarł.?Zawieszone między trwogą a sceptycyzmem moje myśli biegały tam i z po-wrotem, gdy nagle zakłóciły je głosy dzieci walących w drzwi gdzieś w głębimieszkania.- Mamo, możemy już wyjść? - wołały.Wróciwszy do zdrowych zmysłów, opuściłam to miejsce najszybciej, jak mo-głam.Byłam tak wściekła, że w drodze na dół kopnęłam w ścianę windy.Wście-kałam się na Mornę i na siebie, że byłam taka głupia.I wściekałam się na Aida-na, że umarł i postawił mnie w takiej sytuacji.Znalazłszy się z powrotem na uli-cy, nie przywołałam taksówki, lecz pędziłam całą drogę do Central Parku, gnanarozpaloną furią, roztrącając ramionami innych przechodniów (przynajmniej tychniskich), nie przepraszając i obrzucając Nowy Jork najgorszymi słowy.Chyba płakałam, bo na skrzyżowaniu z Times Square jakaś dziewczynka po-kazała na mnie palcem i powiedziała:- Spójrz, mamusiu, jakaś wariatka.RLMoże jednak zrobiła to z powodu mego stroju.Zanim dotarłam do biura, zdołałam ochłonąć.Zrozumiałam, co się stało: mia-łam pecha.Spotkałam szarlatana; kogoś, kto żerował na bezbronnych ludziachi.robił to naprawdę kiepsko, bo byłam bezbronna jak cholera, a jednak nie da-łam się nabrać.Gdzieś daleko stąd jest jakiś prawdziwy jasnowidz, który skontaktuje mnie ztobą.Muszę tylko go znalezć.Rozdział 5Do: Czarodziejka1@yahoo.comOd: Walshowie1@eircom.netTemat: Płonąca AlaskaKochana Anno!Wierzę, że miałaś dobry weekend.Jeśli zobaczysz Rachel, zechciej jej po-wiedzieć, że płonąca Alaska" jest pięknym deserem.Kelnerzy zapalają ją zim-nymi ogniami, gaszą światła i wnoszą na salę.Jak wiesz, nie jestem skora dowzruszeń i zachwytów, ale kiedy podano ją do naszej ostatniej kolacji w Portuga-lii, wyglądało to tak pięknie, że łzy napłynęły mi do oczu.Twoja kochająca Ma-maPrzypuszczałam, że płonąca Alaska" ma coś wspólnego z weselem.Rachelmiała wyjść za mąż dopiero w marcu przyszłego roku, ale obie - mama i ona -już sobie dogryzały.W żaden sposób nie chciałam się w to włączać; krzyżowyogień na froncie weselnego menu mógł być bardzo nieprzyjemny.RLA jednak omal się nie wygadałam tego wieczoru, ponieważ Rachel pojawiłasię niespodziewanie w moim mieszkaniu, co nie mogło być bardziej nieodpo-wiednie, gdyż właśnie zaczynałam płakać.- Witaj - przywitałam ją z rezerwą.Powinnam oczekiwać, że powie, iż unika-łam jej przez cały weekend.- Anno, martwię się o ciebie, musisz przestać pracować tak ciężko.To był stały chwyt Rachel.Uparcie twierdziła, że wykorzystuję pracę jakopretekst, żeby nie widywać się z nią.ani z kimkolwiek innym.I miała rację;faktycznie wyglądało na to, że przebywanie z ludzmi jest dla mnie trudniejsze, anie łatwiejsze.Najpoważniejszym wyzwaniem okazała się moja twarz; zacho-wanie jej normalnego" wyrazu było ogromnie wyczerpujące.Biedna Jacqui tak bardzo chciała poprawić mi nastrój, że ilekroć się spotyka-łyśmy, ona była uzbrojona w arsenał zabawnych opowieści ze swojej pracy, a jawykończona od uśmiechania się i powtarzania: Boże, ale ubaw!".- Pracowałaś przez cały weekend? - zawołała Rachel.-Anno, to okropne.Co miałam powiedzieć? Przecież nie mogłam powiedzieć jej prawdy: żewiększość soboty i niedzieli spędziłam w Internecie, szukając ludzi o zdolno-ściach parapsychologicznych i prosząc Aidana, aby wskazał mi jakoś, którychpowinnam wykorzystać.- To był nagły przypadek.- Pracujesz z kosmetykami, jakie mogą z nimi być nagłe przypadki?- Ty przecież nigdy nie wychodzisz bez błyszczyka do warg.- Och, rozumiem.ten twój Wygląd! Przyszłam porozmawiać z tobą osobiście- powiedziała - gdyż nie wydaje mi się, żebym mogła do ciebie dotrzeć przez te-lefon
[ Pobierz całość w formacie PDF ]