[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podobnie jak powiew chłodnego powietrza, który wleciał do bagażnika,zapach ten oznaczał wolność.- Gotowa? Skacz.Christy nie tyle wyskoczyła, ile wypadła z bagażnika.Luke, który trzymałją za rękę, wyskoczył tuż za nią, ostatecznie jednak wylądował pierwszy.Christy runęła ciężko, jak worek z piaskiem, prosto w głębokie błocko,które nieco złagodziło upadek.Mimo to zetknięcie z ziemią było bolesne,na moment pozbawiło ją oddechu.Zignorowała jednak ból i obejrzała sięszybko przez ramię.Pikap holujący jej auto, rozkołysane na boki niczymwielki ogon, jechał dalej.Przednie reflektory przecinały ciemnośćostrymi snopami światła, tylne światła patrzyły na nią niczym małeczerwone oczy.- Miałaś się przetoczyć.Luke puścił jej rękę podczas upadku i Christy na chwilę straciła go z oczu.Teraz jednak znów był przy niej, kucnął w błocie i pochylony obejmowałją ramieniem.Czuła się zaskakująco słaba i oszołomiona.Przez momentjakby zabrakło jej sił, miała ochotę osunąć się na ziemię i zostać tam.Namgnienie oka oparła głowę o jego szerokie ramię.Upokorzenie, jakiegodoznała od tego mężczyzny kilka godzin wcześniej, zostało na jakiś czaszapomniane, odsunięte na bardziej dogodną chwilę i okoliczności.Widziała teraz tylko jego ciemną sylwetkę i choć nie mogła sobie w żadensposób wyobrazić, jak trafił do bagażnika samochodu, poczuła nagleogromną radość, że Luke jest przy niej.- Zapomniałam.- Nic ci nie jest?- Nie.- No to chodzmy.Zacisnął mocniej dłoń na jej ramieniu i pchnął ją do przodu.Zebrawszyresztki sił, Christy ruszyła wraz z nim w stronę sosnowego lasu po-rastającego obie strony wąskiej drogi, którą tu przyjechali.Stare powie-dzenie o sile ducha i słabości ciała doskonale opisywało jej obecny stan -wydawało jej się, że mięśnie ma równie wiotkie jak papierowe talerzyki, akości w ogóle już nie istnieją.Zwiatła z przodu rozbłysnęły mocniej.Byli już z Lukiem pod drzewami,schodzili w dół łagodnego, błotnistego zbocza odchodzącego od drogi,kiedy kątem oka dojrzała czerwony rozbłysk.- Cholera - mruknął Luke, najwyrazniej zauważywszy to samo.Złapał jąmocniej za rękę.W tej samej chwili Christy uświadomiła sobie, cooznacza ów czerwony blask.Pikap się zatrzymał.Zapłonęły światła stopu.Czyżby morderca zauważył, że zniknęli? Widział coś? Widział ich?Znów zrobiło jej się słabo.- Biegniemy - warknął Luke prosto do ucha Christy i ruszył naprzód.O tak.Nie powiedziała tego głośno.Nie mogła.Brakowało jej oddechu.Za-uważyła już, że ogromny strach ma jedną zaletę: w chwilach najwięk-szego zagrożenia wyzwala w niej ukryte pokłady energii.Jeszcze przedmomentem myślała, że nie zdoła już poderwać się do biegu, skakać nadgałęziami i pniami drzew niczym łania.A jednak teraz to robiła i wyda-wało jej się, że mogłaby tak uciekać przez całą noc.Gdzieś od stronypi-kapu dobiegł ją przytłumiony huk, jakby ktoś ze złością zatrzasnąłklapę bagażnika.Gdy Christy obejrzała się przez ramię, nie dostrzegła jużjaskrawej czerwieni świateł stopu, wydawało jej się jednak, że okrągłe,tylne lampy auta robią się coraz większe.Zrozumiała, że pikap się cofa.Zajrzał do bagażnika.Wiedział już, że uciekli.Była tego pewna, choć nieumiałaby wytłumaczyć, skąd brało się w niej to przekonanie.- Luke, Luke.- Szarpnęła go za rękę.Schylając się pod mokrymigałęziami, Luke ciągnął ją za sobą, wpatrzony w ciemność.- Co? - Zwolnił i spojrzał za siebie.Oczywiście, nie mógł zobaczyćwięcej niż ona: pod gęstą zasłoną gałęzi było jeszcze ciemniej niż naotwartej przestrzeni.Mimo to Christy widziała jego barczystą sylwetkę,owal twarzy, błysk oczu.- Spójrz.Nie musiała mówić na co.Poczuła, jak jego dłoń zaciska się mocniej najej dłoni: on także zrozumiał, co oznaczają te powiększające się światła.Bogu dzięki, że byli już dość daleko i morderca miał niewielkie szanse,by ich schwytać - przynajmniej Christy miała taką nadzieję.Znów rozbłysły światła stopu.Christy nie była pewna, wydawało jej sięjednak, że pikap przystanął mniej więcej w tym miejscu, w którymwyskoczyli z bagażnika.- Luke.- Nie zatrzymuj się.Wcale się nie zatrzymywała, biegła tylko odrobinę wolniej niż do tejpory.Nogi powoli zaczynały przypominać jej o zmęczeniu, a płuca bolałyją coraz mocniej, jakby chciały zaprotestować przeciw morderczemuwysiłkowi.- Co to jest, do diabła? - W głosie Luke'a słychać było wyraznie nutęniepokoju.Spojrzawszy za siebie, w górę, na zbocze, z którego właśnie zbiegli,Christy dojrzała jasny snop światła omiatający drzewa i krzewy wzdłużdrogi.Pomyślała, że prawdopodobnie zostawili spore ślady w poszyciu,kiedy wbiegali w las.Dość wyrazne, by można ich było znalezć?Szybko zrozumiała, że nie chce poznać odpowiedzi na to pytanie.- On nas szuka - stwierdziła przyciszonym głosem.- Tak.- Uścisnął mocniej jej dłoń i podjął bieg.Dysząc ze strachu i zmęczenia, Christy ruszyła naprzód, uchylając sięprzed gałęziami, ślizgając na mokrych igłach, omijając drzewa, skaczącnad powalonymi pniami.Zdyszana, ledwie żywa, trzymała się ręki Luke'aniczym liny ratunkowej.Odbiegli już na tyle daleko, że stracili z oczu światło latarki - oczywiście,jeśli morderca nadal jej używał.Myśl, że mógł ją wyłączyć, że być możejest tuż za nimi i lada moment rzuci się do ataku, przejęła Christy zimnymdreszczem.Nerwowe spojrzenia przez ramię niczego nie wyjaśniały:widziała tylko ciemne zarysy najbliższych drzew.Obawiała się także, żejej ciężki, chrapliwy oddech zagłusza wszelkie inne dzwięki, także i te,które mogły ostrzec ich przed zbliżającym się złoczyńcą.Była bowiem pewna, że morderca wciąż ich ściga.I sądząc po tym, jakzachowywał się Luke, on również tak uważał.Nie przystawał ani namoment, co prawda nie biegł już jak szalony, ale maszerował równym,szybkim krokiem.Christy dostała kolki, czuła, że znów zaczyna brako-wać jej sił, jednak dzielnie dotrzymywała mu kroku.Morderca już raz ją dopadł i cudem przeżyła to spotkanie.Jeśli złapie jąjeszcze raz.Ta myśl i odrażające obrazy, które niosła, niespodziewanie dodała jej sił.Christy poderwała się do dalszego marszu.Chwilę pózniej zeszli, a częściowo zjechali na plecach i pośladkach zkolejnego stromego zbocza na dno wąwozu, pokonali niewielki strumieńi wspięli się na przeciwległe wzgórze.Christy zdążyła już w tym czasiedojść do wniosku, że znajdują się gdzieś w gęstym, nadmorskim lesie,który pokrywał spory obszar północnej części wyspy.Szli jednak takszybko, że nie potrafiła określić, gdzie znajdowała się droga, niewspominając już o miasteczku Ocracoke czy jakimkolwiek innym miej-scu, w którym mogliby szukać pomocy.Wiedziała tylko, że las, rezerwatprzyrody, dokąd zapuszczali się tylko najbardziej zdeterminowani tury-ści, ciągnął się przez jakieś sześćdziesiąt kilometrów.Nawet gdyby utrzymywali obecne tempo marszu i szli prosto z punktu Ado punktu B, a tak oczywiście nie było, potrzebowaliby dnia lub nawetdwóch, by wyjść z lasu.Oznaczało to, że co najmniej przez najbliższychkilka godzin morderca mógł spokojnie ich tropić.Ta myśl dodawała jej sił jeszcze przez następnych kilkanaście minut.W końcu jednak nogi odmówiły jej posłuszeństwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]