[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Boże święty!Prawdziwie kobieca reakcja.Jack omal się nie roześmiał.- Nie przypominam sobie żadnego mężczyzny, prócz ciebie, który byszczerze przyznał, że nie zna się na mapach - zauważyła, odzyskawszypanowanie nad sobą.Ogarnął ją spojrzeniem ciepłym, potem gorącym.- Mówiłem ci przecież, że jestem wyjątkowy!- Daj spokój! - Nie patrzyła na Jacka, a przynajmniej nie spoglądałamu prosto w twarz, toteż nie zauważyła, jak bardzo się zmienił jej wyraz.Zapewne dlatego ton jej głosu nadal był żywy i rzeczowy, gdy mówiładalej: - Ale to doprawdy komplikuje sprawę.Księżna poleciła mi odnalezćcię, żebyś nam pomógł w ustaleniu dokładnej drogi od Dublina do celunaszej wyprawy.Jack machnął ręką.249RS- To mogę zrobić w każdej chwili.- Bez mapy?- Jezdziliśmy często tą drogą, kiedy byłem w szkole.Grace spojrzała na niego i uśmiechnęła się z odcieniem nostalgii,jakby dzieliła z Jackiem jego wspomnienia.- Założę się, że nie byłeś prymusem.Uniósł brew.- Wiesz, że większość ludzi uznałaby podobne przypuszczenie zazniewagę?Usta Grace wygięły się w uśmiechu, a w jej oczach pojawiły sięfiglarne błyski.- Ale nie ty!Miała rację, oczywiście, lecz Jack nie zamierzał jej tego mówić.- Czemu tak uważasz?- Bo nigdy by ci na tym nie zależało.- Ani na związanej z tym odpowiedzialności? - mruknął.Czynaprawdę miała o nim taką opinię?Otwierała już usta i był pewien, że przytaknie.Policzki jej sięzaróżowiły; odwróciła na chwilę wzrok, zanim odpowiedziała.- Masz w sobie zbyt wiele z buntownika.- No cóż - powiedział, unosząc brew.- Nie zapominasz chyba, żerozmawiasz z byłym oficerem armii Jego Królewskiej Mości?Rozprawiła się natychmiast z tym argumentem.- Powinnam była powiedzieć, że lubisz udawać buntownika.Alepodejrzewam, że w głębi duszy jesteś równie konwencjonalny jak mywszyscy.Przez chwilę milczał, potem oświadczył:250RS- Nie zapominasz chyba, że rozmawiasz z byłym rozbójnikiemgrasującym na traktach Jego Królewskiej Mości!Jack nie miał pojęcia, jak zdołał zachować przy tym powagę.Ulżyłomu, kiedy Grace, otrząsnąwszy się z szoku, wybuchnęła śmiechem.Doprawdy, nie byłby w stanie utrzymać tej wyniosłej, urażonej miny anichwili dłużej.Miał wrażenie, że naśladuje Wyndhama, gdy siedział taki sztywny,jakby połknął kij.Nie znosił tego.- Jesteś okropny - mruknęła Grace, ocierając oczy.- Staram się, jak mogę - odparł skromnie.- I właśnie dlatego - pogroziła mu palcem, nie przestając sięuśmiechać - nigdy byś nie mógł zostać prymusem.- Dobry Boże, pewnie że nie! - odparował.- W moim wieku niewyglądałoby to dobrze.Nie wspominając o tym, że nigdy nie pasował do szkoły.Nadal śniłamu się po nocach.Nie żadne tam koszmary; sprawa nie zasługiwała na to,żeby aż tak boleśnie ją przeżywać.Mimo to, mniej więcej raz w miesiącu,budził się z jednego z tych irytujących snów.Były to sny, które siępowtarzały: albo przeglądając plan zajęć, uprzytamniał sobie, żezapomniał o łacinie i opuścił wszystkie lekcje w tym semestrze, albozjawiał się na egzaminie bez spodni.Jedynymi przedmiotami, które wspominał z sympatią, były zajęciasportowe i wykłady o sztuce.Sport nie przysparzał mu trudności.Wystarczyło, że przez chwilę przyglądał się jakiejś grze, i wiedział jużinstynktownie, co ma robić.Co się zaś tyczy sztuki, to nigdy nie próbowałsam szkicować czy modelować, ale zawsze lubił oglądać dzieła sztuki - z251RStych powodów, które wyłożył Grace podczas pierwszego wieczoruspędzonego w Belgrave.Jego spojrzenie padło na książkę, która nadal leżała otwarta na stolemiędzy nimi.- Czemu nie podoba ci się ten obraz? - spytał, wskazując ilustrację.Nie był to jego ulubiony obraz, ale nie dostrzegał w nim nicodstręczającego.- Ona nie czuje do niego sympatii - odparła Grace.Wpatrywała się w obraz, podczas gdy Jack patrzył na nią.Spostrzegłze zdumieniem zmarszczkę na jej czole.Co wyrażała? Niepokój, gniew?Nie potrafił tego odgadnąć.- Ona sobie nie życzy jego umizgów - wyjaśniała dalej Grace -a onjest wściekły.Spójrz na jego minę!Jack przyjrzał się uważniej ilustracji.Chyba już rozumiał, o co Gracechodzi.Reprodukcja była daleka od doskonałości i trudno byłoby ocenić,czy oddaje sprawiedliwość oryginałowi.O kolorach, oczywiście, nie wartobyło mówić, ale linie wydawały się czyste, wiernie oddane.Chyba istotniew twarzy mężczyzny było coś podstępnego, a jednak.- Ktoś mógłby powiedzieć, że krytykujesz nie sam obraz, tylko jegotemat, rozumiesz?- A cóż to za różnica?Zastanowił się przez chwilę.Od dawna nie wdawał się z nikim wintelektualne rozważania.- Może artysta chciał wywołać u widza taką właśnie reakcję? Możedlatego namalował tę scenkę? To, że ją przedstawił, wcale nie oznacza, żeaprobował takie zachowanie.252RS- Może i tak.Zacisnęła wargi.Nie podobał mu się ten grymas.Postarzał ją.Cowięcej, podkreślał, że dziewczyna nie jest szczęśliwa, co dotąd skrzętnieukrywała.Kiedy tak zaciskała usta - z gniewem, bólem, rezygnacją -wydawało się, że nigdy już nie będzie szczęśliwa.I że, co gorsza, pogodziła się z tym.- Nie musisz lubić tego obrazu - powiedział miękko.Usta jejzłagodniały, ale oczy pozostały chmurne.- Nie muszę - potwierdziła.Wyciągnęła rękę i odwróciła stronę,jakby chciała czym prędzej zmienić temat.- Słyszałam oczywiście omonsieur Watteau i wiem, że to ceniony artysta, ale.Och!Jack uśmiechnął się szeroko.Grace przerzuciła stronę, nie patrząc nailustracje; on jednak zdążył na nią zerknąć.- O Boże!.- No i mamy Bouchera - stwierdził Jack z aprobatą.- To nie jest.Ja nigdy.Jej oczy rozszerzyły się - były jak dwa wielkie, błękitne księżyce.Rozchyliła wargi, a jej policzki.Jack z przyjemnością by jepowachlował.- To Marie-Louise O'Murphy - wyjaśnił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]