[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A czy ktoś z pozostałych uczestników wydaje się szczególniepodejrzany?- Szczególnie nie, ale większość jest dziwna.Taki na przykład Marek, bez przerwy sięmodli.- No cóż, nie ma w tym nic złego, a nawet wręcz przeciwnie.Jeśli poza modlitwą starasię realizować nauki Kościoła.Opowiedziałem mu o wynikach analizy daktyloskopijnej.- Obce odciski palców - zamyślił się.- To może oznaczać, że na naszychwykopaliskach jest jeszcze ktoś.Spojrzałem na niego zaskoczony.- Wyobrazcie sobie taką sytuację: tajemniczy zamachowiec przyjeżdża, przekrada sięw nocy, lokuje w namiocie kumpla, nie wychodzi w dzień.- Nie, policzyłem kiedyś wszystkich noktowizorem - wyjaśniłem.- Faktycznie - machnął ręką - na dłuższą metę to niemożliwe do ukrycia.Ale ten tropma swoje dobre strony.Ktoś może ukrywać się w lesie, postawił sobie namiot, na przykładkilometr albo półtora stąd.- Musiałby być w kontakcie z kimś od nas - zastanawiałem się głośno.- Tu nie mazasięgu dla telefonów komórkowych, to znaczy jest, ale tylko na najwyższych wzniesieniach.Mogliby organizować seanse łączności raz dziennie.-Trzeba by przyuważyć, kto chodzi po lasach.Szczególnie wieczorem - powiedziałpoważnie.- Rozważmy teraz, czy coś nam grozi.- Panu przypuszczalnie nie, druga napaść na kierownika ściągnęłaby tu policję orazzwróciła uwagę na te badania.- Wy dwoje wykazaliście się bezwzględnością, no może raczej stanowczością, orazkonsekwencją, natychmiast przejmując władzę nad wykopaliskami - zauważył.- Może uznaćwas za groznych przeciwników.- Co oznacza, że raczej nie wystąpi wprost.- dodała nasza towarzyszka.- Zaatakujepodstępem, zza węgła.Zapadło milczenie.- Dobrze - powiedział Kawka wstając - na dzisiaj koniec narady.Jutro sobota, dzieńwolny.Trzeba się będzie dobrze rozejrzeć, co robią studenci.i ze dwa, trzy razy rzucićokiem na nasze wykopy, tak na wszelki wypadek - zamyślił się głęboko.- Na wszelkiwypadek - powtórzył.Poszedł sobie.- Hmm - mruknęła Magda - wygląda na człowieka konkretnego i jest dobrymfachowcem.Jakoś nie mogę sobie go wyobrazić ze szpadlem w dłoni, rozbijającego głowęnaszemu kierownikowi.- Może mieć wspólników - odparłem.- Na razie nie będę go wykreślał z listypodejrzanych.Wlezmy na któreś wzgórze, muszę zadzwonić do szefa.Po kilku minutach byliśmy na szczycie górki opodal kurhanu.Zasięg był, ale bardzosłaby.Zdecydowałem się wysłać wiadomość tekstową - SMS.Czekałem ponad pięć minut,ale nie przyszło potwierdzenie.Widocznie pan Tomasz znowu wyłączył telefon albo,podobnie jak ja przed chwilą, znajdował się poza zasięgiem.- Nic z tego - powiedziałem ze złością.- Jesteśmy skazani na własne siły.Trąciła mnie w ramię.- Czujesz? - zapytała.Wciągnąłem powietrze i przez dłuższą chwilę smakowałem jego woń.Coś przebijało.- Dym - stwierdziłem.- Dym z ogniska.- Może nasi zaczęli już wieczorną integrację?- Nie, wiatr idzie z północnego zachodu - wyjaśniłem.Wspiąłem się na wysoką sosnę irozejrzałem po okolicy.Nie myliłem się.Daleko, może w odległości trzech kilometrów, wniebo wzbijała się cienka strużka dymu.-Tam siedzą - wyjaśniłem, gdy stanąłem na dole.- Podejdziemy ich? - zapytała Magda.Kiwnąłem głową.- Może to nie są nasi wrogowie - powiedziałem - ale sprawdzić trzeba.- A kto inny obozowałby w lesie? - wzruszyła ramionami.- Nigdzie tu nie ma innycharcheologów.Chyba że jakaś grupa drwali.-Albo Cyganie - zauważyłem.- Wielu z nich rusza latem na włóczęgę szlakami ojcówi dziadów.Chociaż oni raczej jeżdżą przyczepami kempingowymi niż wozami.Ustawiłem na kompasie azymut i zlazłem na ziemię.Odbezpieczyłem pistolet gazowyi sprawdziłem położenie kabury.Nie bałem się, w lesie łatwo podejść przeciwnika.Rozłożyłem wyjętą z kieszeni mapę.Zaznaczyłem swoje położenie i porównałem zkompasem.Tajemnicze ognisko płonęło niemal dokładnie na północny zachód.- Las - westchnąłem.- Nie ma tam żadnych ludzkich siedzib, zaznaczona jest tylkodroga.- Spójrzmy, jak to wyglądało dawniej - wyjęła ksero przedwojennej sztabówki.- Którykwadrat?Podałem jej numer.Porównała.- Tam była kiedyś śródleśna osada - mruknęła.- Cztery lub pięć gospodarstw.- Widać ludzie dawno ją opuścili i zarosła lasem.- Albo ich wysiedlono - zamyśliła się.- Osady śródleśne, jako element zakłócającyrównowagę ekologiczną, likwiduje się od lat pięćdziesiątych.- Czyżby pozostały tam jakieś domy?-Niewykluczone.To może być baza naszych przeciwników.Choć, z drugiej strony,daleko do naszych wykopalisk.- Co najmniej sześć, może siedem kilometrów.Gdyby chcieli nas w nocy podejść,musieliby zrobić w sumie dwanaście kilometrów.I to po ciemku.-Jeśli mają noktowizory.- Używałem noktowizora, to nie jest kamera termowizyjna.Drzewo ominiesz, ale jeślina drodze jest kałuża czy błoto albo leży kawałek konaru, to potkniesz się.Tak czy inaczej,trzeba to sprawdzić.Ruszyliśmy ostrym marszem.Teren wznosił się, las przeszedł w sosnowy.Potemznowu opadał.Ominąłem niewielkie bagienko.Wiatr wiał w moją stronę niosąc zapachdymu.Wreszcie po kilkunastu minutach dotarliśmy do krawędzi lasu.Kiedyś mieszkali tuludzie.Obecnie tylko liczne zdziczałe drzewka owocowe wskazywały miejsce dawnychsadów.Czy rzeczywiście zdziczałe? Przyjrzałem się koronom jabłonek.- Te drzewa wyglądają za dobrze - powiedziałem do Magdy.Przyjrzała się koronom.- Ktoś musiał je prześwietlić, może wiosną, może na jesieni zeszłego roku -zauważyła.- Albo i kilka razy.I nawozu chyba podsypał, bo duże te jabłka.Wisiało ich całkiem sporo.Ruszyliśmy przez sad.Między pniami snuł się dym.Byłogo coraz więcej i więcej.W niektórych miejscach wyrosły brzozy, ale krzewy poszyciawykarczowano starannie.Zacząłem się skradać.Pomiędzy drzewami stał duży namiot.Płótno tropiku było mocno wyblakłe, musiałmieć swoje lata.Nieco wyżej zawieszono plandekę z brezentu chroniącą go przed deszczem.Za namiotem wykopano w ziemi dwa doły.Jeden był nakryty rusztem z leżących blisko siebieleszczynowych kijów.Spomiędzy nich bił w niebo gęsty dym.Druga dziura, może metr dalej,nie była niczym zabezpieczona.Opodal, pomiędzy drzewami, nawleczone na żyłkę suszyłysię grzyby.Patrzyłem zdumiony.Takiej ilości grzybów na raz nigdy nie widziałem.Obokstało kilka plecionych koszy, także pełnych prawdziwków.Nieoczekiwanie z nie nakrytej dziury wychynął mężczyzna.Twarz miał odrobinęzakopconą, a rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony.Na nasz widok wyraznie sięzdziwił.- Kim jesteście? - zapytał.Akcent wskazywał na człowieka z miasta.- Paweł Daniec - wyjaśniłem.- I Magda Skórzewska.Z obozu archeologicznego - dodała tytułem wyjaśnienia.- A, od tych, co w ziemi grzebią - mruknął.-Antoni - przedstawił się - bezrobotnyfilozof.Wyszedł cały z jamy.Był szczupły, ale szeroki w barach i wyższy ode mnie o głowę.Zaskoczony zajrzałem do dziury, która miała ponad trzy metry głębokości.O ścianę byłaoparta drabina, najwyrazniej samodzielnie zrobiona.- Niezle się pan tu urządził.- Owoce suszę - wyjaśnił.Faktycznie, na leszczynowych żerdkach leżała gruba warstwa przepołowionych śliwekwęgierek oraz ćwiartek jabłek.W ścianie głębszego dołu było wykopane palenisko.Ziemiapomiędzy dziurami została przekopana.Leniwie płonący ogień, podsycany gałązkami jałowcai kostkami torfu, dawał dużo dymu.Ciepły powiew wędził powoli owoce.- Ciekawe zajęcie - powiedziałem.- Suszenie owoców na lasach", jak się mówiło wmoich stronach.Kiwnął głową
[ Pobierz całość w formacie PDF ]