[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie mogłem zrozumieć, po co nam sprowadzają lekarza z kasy chorych.Może mama znowuzemdlała albo Helena Grill dostała ataku histerii.Ale od kiedy to przywozi się lekarzysamochodem do rozwożenia pieczywa? Gdy %7łaki i lekarz mijali mnie biegiem, kierując się kuschodom do drukarni, nagle go rozpoznałem: nie był to żaden lekarz, tylko pan Szczupak,właściciel salonu sukien Riviera z ulicy Króla Jerzego.Pamiętałem, jak mama zabrała mniedzień po święcie Lag ba-Omer do salonu Riviera , żebym pomógł jej wybrać sukienkę nalato.Chyba wybór ją rozczarował, bo zmieniła zdanie, zrezygnowała z zakupu sukienki ipostanowiła pójść do innego sklepu, żeby kupić gramofon na raty.Pan Szczupak się nieobraził, tylko zaprosił ją ponownie do swego salonu, innym razem, może po świętach.Jesienią będzie miał nowe wzory.I sama moda się zmieni.8Jidysz: brud, śmiecie; wulgarnie: gówno.9Jidysz: żydowski chłopiec z gojowską buzią, pogromszczyk o złotym sercu.Efraim wyłonił się skądś w niebieskim kombinezonie, dogonił Zakiego i pana Szczupaka,delikatnie ujął gościa pod łokieć i poprowadził na dół, do drukami.Nie zamienili z sobą anisłowa.%7łaki odwrócił się na pięcie, wymknął się na uliczkę, obrzucił czujnym spojrzeniemdachy i balkony, wciągnął nosem powietrze, podjął decyzję, wskoczył do szoferki i nawstecznym biegu wyprowadził samochód na główną ulicę.Smród benzyny na krótką chwilęzmieszał się z zapachem kurzu.Wkrótce pozostał tylko kurz i rozjuszone osy przy kapiącymkranie. Wychodz stąd.Ale to już, w tej sekundzie polecił mi tata bezbarwnym głosem.Prawie nigdy nie zwracał się do mnie w ten sposób.Natychmiast usłuchałem i wyszedłem z drukarni, ale zdążyłem jeszcze zauważyć, żegościem ostatecznie nie był wcale pan Szczupak, tylko inny mężczyzna, podobny do niego,na pewno starszy, jakby jego wyblakłe i nieco zużyte wcielenie.Mógł to być na przykładstarszy brat pana Szczupaka.Widziałem, jak Efraim i gość znikają w wąskim przejściumiędzy spiętrzonymi belami papieru.Zadrżałem, jak gdyby ktoś przyłożył mi do pleców lód:niech mnie zabiją.Niech mi zerwą wszystkie paznokcie.Niech nawet zamordują Bat Ami.Nigdy nie zdradzę.XW południe bracia Bat Ami wrócili z polowania.Z radością zauważyłem, że lampartowiudało się ich przechytrzyć, chociaż, co mnie nie cieszyło, nie wrócili z pustymi rękami.Przynieśli z sobą tekturowe pudło pełne lśniących miedzianych łusek po nabojach.Niech imbędzie.Co tam.Ja wiem, a oni nie mają pojęcia.W trzech punktach, przy tylnych drzwiach naklatkę schodową, koło wejścia do szopy na podwórzu i w jeszcze jednym miejscu ukrytymwśród gałęzi morwy, zdążyłem już rozmieścić zamaskowane ładunki wybuchowe, tak jakmnie uczył Efraim.Były to puszki z naftą, wyposażone w lont do zdalnego odpalania.Wnafcie pływały prawdziwe zapałki, okruchy szkła, opiłki miedzi i kable elektryczne.Niech przychodzą.Zapłacą krwią.Mogą sobie przychodzić, bardzo proszę.Tym razem postanowiłem z wyższością ignorować zaczepki Grillów: to prawda, że ichojciec prowadzi autobus, że oni mają siostrę, a ja nie, że mają łuski nabojów i są na tropielamparta, a mnie wykluczyli z polowania.Co mi tam.Tego, co ja widziałem dziś rano, BoazGrill nie zobaczy nawet w snach.Joaw powiedział: On próbował poderwać Bat Ami.Poszedł do niej i błagał, żeby mu pokazała, a ona gowyśmiała, nic mu nie pokazała i przyszła do nas, i wszystko nam wygadała, że płakał i uciekłdo domu jak tchórz.Głupi królik.Myślał, że zrobi Bat Ami to, co Frojka Nechamkin robijego matce.Milczałem. Nie wie, co odpowiedzieć.Niechby chociaż nie odwracał gęby, i tak widzimy, że sięmaże.Nie odezwałem się.Mogłem im powiedzieć, co zobaczyłem wczoraj u ich matki, jak w czasie godzinypolicyjnej zmieniała sukienkę przed lustrem naprzeciw okna, ale się powstrzymałem imilczałem dalej. Bat Ami mówi, że to jeszcze dzieciak i nie ma tam jeszcze ani jednego włoska zarżałAwner.Odwróciłem się nagle, wbiegłem na schody i przeskakując po dwa stopnie, pognałem nagórę, na dach, gdzie mieścił się mój punkt obserwacyjny.Co mnie obchodzi ich śmiech iwszystkie te bzdury o moich rodzicach.Niech sobie gadają.Nie mam dla nich czasu.Prowadzę obserwację.Ostrożnie, z rozwagą, wybrałem sobie na dachu dyskretne stanowisko między stertązłomu a zbiornikiem wody, za sznurami z praniem.Miałem stąd widok niemal na całe miasto.U moich stóp rozciągały się koszary Schnellera.Był tu nawet teleskop zrobiony z pudełka pokaszce Quaker i z okrągłych niebieskich szkiełek.Widziałem, jak angielscy żołnierze w pocieczoła przygotowują się do wizyty Wysokiego Komisarza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]