[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Charlotte słyszała odgłosy imprezy rytmiczna linia basu przenikała wóz i rozbrzmiewała echem w jej ciele.Laurel otworzyła połyskliwą, bladobłękitną torebkę, której odcień pasował idealnie do lakieru na jej paznokciach.Podłuższej chwili energicznego szperania wydobyła z niej szminkę i wkrótce miała już na ustach warstwą soczystegokoloru.Wyciągnęła rękę, ale Charlotte tylko pokręciła głową. No, pożyj w końcu trochę zbeształa ją Laurel.A potem, ze zdumiewającą precyzją (biorąc pod uwagą fakt,że Roz właśnie parkowała), trzymając w jednej dłoni ramią Charlotte, drugą ręką nałożyła miękki barwnik na jej usta. Daj rozkazała Sheila z przedniego siedzenia, chwytając szminkę. Hej dodała, zerkając przypadkiemna Charlotte ty masz usta!Laurel zajęła się nakładaniem różu, połyskującego księżycowo w blasku latarń ulicznych. O nie jęknęła Charlotte, cofając się przed pędzlem w dłoni przyjaciółki.Gładził jej policzki subtelnie,miękki jak futro z norek. Teraz tusz do rzęs.Cicho bądz warknęła Laurel. Bez niego nie będzie równowagi barw.Charlotte czuła, że bez okularów jej oczy są bezbronne, odsłonięte, i odruchowo zacisnęła powieki.W istociejednak w jej umyśle zachodził intrygujący podział: jedna połówka okazywała ostentacyjny niesmak, by druga z czystymsumieniem mogła zgodzić się na upiększające zabiegi. Nic z tego mruknęła Laurel, odbierając Charlotte okulary, gdy tylko spróbowała je założyć. Zepsujeszcały efekt. Chyba rozumiesz, że bez nich jestem ślepa jak kret sprzeciwiła się Charlotte. Tam i tak nie ma na co patrzeć.Wysiadły z samochodu i ruszyły w kierunku zródła muzyki, klucząc między parterowymi domami, rzędami so-sen, otwartymi garażami, z których rozchodził się zapach oleju silnikowego, ściętej trawy i orzechów leżących w pudłachod zeszłego roku.Zatrzymały się na moment pod drzewem, by ponownie zapalić pół skręta Sheili.Trawka, w połączeniuz fatalnym wzrokiem, sprawiła, że Charlotte poczuła się jak dublerka samej siebie.Jej włosy podniosły się nieco, gdyLaurel przeczesała je małą, jaskrawozieloną, plastikową szczotką.RLTMichael stał samotnie na parkingu asfaltowej wersji pustego nieba.Noc była chłodna i bezchmurna, a nawschodzie, gdzieś nad Chicago, widać było nad horyzontem bladą łunę światła.Pustka tej ziemi i rozciągającego się nadnią nieba już go nie przerażała.Nie była już aż tak pusta jak dawniej.Wszędzie dostrzegał znajome, plastikowe znakiMobil.Holiday Inn, Kentucky Fried Chicken podobne do palców wielkiej ręki, która sięgała zawsze tak daleko, jakodważył się pójść.Wyprowadził samochód na State Street, kierując się na zachód, a potem skręcił w prawo i jeszcze razw prawo, na Squaw Prairie Road.Nie przestawało go zdumiewać tempo, w jakim cywilizowane tereny przeistaczały sięw pola: dostrzegał już nieruchome sylwetki traktorów, długie bruzdy świeżo zaoranej ziemi, a także zapomniane resztkizeszłorocznych upraw, martwe ścierniska.Stare szopy straszyły jak okręty-widma.Michael West przejechał wiaduktemnad drogą międzystanową i pomknął dalej, w stronę wielkiego placu budowy, który znał z wcześniejszych wycieczek.Zesporej odległości dostrzegł jego blask: niską, migotliwą chmurę świateł.Powstawała tam kolonia domówwielorodzinnych.Wczesne stadium budowy dziwnie przypominało stan totalnego zniszczenia, dokładnie takiego, jakieWest swego czasu zamierzał szerzyć własnym działaniem.Zaparkował wóz i wszedł na plac budowy, żeby się rozejrzeć.Nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty: czteryprzykładowe budynki wznosiły się pośrodku piaszczystej połaci, oddzielone chodnikami z błyszczącej kostki.Byłynamiastkami wiktoriańskiej zabudowy; każdy miał inny kształt, jedynie elementy zdobnicze utrzymano w jednolitymstylu, podobnie jak rzędy skrzynek pocztowych sterczących przed bramami.Wzdłuż pustych chodników ciągnęły sięszeregi prawie wiktoriańskich, słabo świecących latarń o kloszach w kształcie płomieni.Michael poszedł jedną ze ścieżek aż do jej końca, a potem wkroczył na hałdę piasku, który natychmiast wypełniłjego buty.Wreszcie dotarł do ogrodzenia z trzech nitek drutu kolczastego, wyznaczających granicę posesji.Dalej rozcią-gały się już tylko pola uprawne, pełne pędów nieśmiało wyglądających spod czarnej ziemi.Tam tereny rolnicze, a tunowoczesne budowle; trzy włókna drutu kolczastego spinały tysiącletnią przepaść.Michael przez chwilę słuchał wiatru. Krzyżowacja gatunków".Nie. Krzyżowanie.Krzyżowac." Nie! Globalizacja, krzyżowanie.To jest nowy Renesans". Najważniejsza jest umiejętność opowiadania".Tak, to z pewnością potrafił.Robił to przez całe życie.Drzwi domu, w którym trwała impreza, były otwarte.Wewnątrz działo się wszystko to, co możliwe jest jedyniepod nieobecność rodziców i to nie wtedy, gdy nie ma ich przez jeden wieczór, lecz wtedy, gdy nie ma ich w mieście.Panowały tam pierwotny półmrok i wilgotny smród piwa rozlanego na dywanach.W zdemolowanej kuchni czterejmłodzi ludzie grali w piłkę nożną zmasakrowanym kantalupem.Głośniki ryczały ogłupiająco Gorzko-słodką symfonią TheVerve.Charlotte chłonęła ten stan z niemałym zdziwieniem nic się nie zmieniło przez wszystkie te miesiące, kiedy niebywała w takich miejscach.Na początku spuszczała głowę, by nie patrzeć ludziom w oczy, ale wkrótce odkryła, że nawetjeśli patrzy, to i tak nic nie widzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]