[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siwe długie włosy opadają im na plecy.Podobno żywią się ludzką krwią, doskonalewidzą w ciemnościach i atakują znienacka.Kiedy cię dopadną, będą piły twoją krew takdługo, aż staniesz się do nich podobny.Moja matka powiedziała mi, że to są martwi ludzie,zli ludzie, którzy nie mogą umrzeć i do końca świata będą mieszkać w podziemiachmeczetów.Walkowski, niepewny czy Smetona mówi serio, powiedział z wysiłkiem: Ja tam żadnych duchów się nie boję. Andrzej, ja nie żartuję.Stary Klimczuk opowiadał kiedyś, że jak był jeszcze młody, nastarym szlaku, co wiedzie na północ, stała karczma %7łyda Moryca.Pewnej nocy wracał zestadem wielbłądów i już miał zatrzymać się w karczmie, kiedy zobaczył coś dziwnego.Oknakarczmy były otwarte, a z wnętrza wydobywał się dziwny biały dym.Podszedł do okna,zajrzał do środka i wiesz, co zobaczył? No co? spytał drżącym głosem Andrzej. Te stwory.Napadły na karczmę i zabiły wszystkich podróżnych.Piły ich krew i śmiałysię rechotliwie.Klimczuk chciał uciec, ale nagle poczuł na sobie czyjś wzrok.Odwrócił się izobaczył stwora.Stał na szeroko rozstawionych nogach, dyszał ciężko i patrzył na Klimczukajak na coś do jedzenia. Jezus Maria! Ale Klimczuk żyje! Uratowała go Matka Boska.Pokazał stworowi krzyż i to go uratowało.Walkowski sięgnął szybko pod bluzę munduru i odetchnął z ulgą. Mam krzyżyk.To chyba wystarczy? Powinno, ale nie wiadomo dokładnie, bo były podobno przypadki, że stwory atakowałyświęte miejsca. W głosie Czecha zadrgała nuta paniki, jakby sam przeraził się własnejopowieści. Wystarczy już, wracamy. Andrzej szarpnął kolegę za ramię.Zrobili zaledwie kilka kroków, kiedy nagle usłyszeli dziwny chrobot, dochodzący z dachumeczetu.Zamarli z przerażenia. Słyszałeś? Co to może być? Andrzej zdjął z ramienia karabin. Mówiłem ci, już nas poczuły. Smetona wpatrywał się w ciemności szeroko otwartymioczyma, teraz w jego głosie słychać było już tylko panikę. Ale one mieszkają przecież w podziemiach! krzyknął obłędnie przerażony Andrzej. Czujesz? Co tak śmierdzi?! Ogień piekielny! Smetona, nie czekając na towarzysza, rzucił się do ucieczki. Poczekaj na mnie! Andrzej ruszył biegiem, oglądając się co chwila za siebie.Nagle, przez niedomknięte okno poczęła sączyć się wąska stróżka dymu, a zaraz za niąkolejne przez wąskie piwniczne świetliki.Chwilę potem czarne kłęby spowiły dach.* * * Druga moja i pięć moresów moje. %7łaba przełożył karty i spojrzał zadowolony naresztę graczy. Tak trzeba grać, barany! Te, mądrala, nie bądz tak do przodu! Jeszcze jedno rozdanie! Kapral Woldemarasrzucił następną monetę i, trzymając papierosa między zębami, przetasował karty. Albooszukujesz, albo masz szczęście. Tylko to drugie mój drogi, tylko to drugie. Rozdaję. Kapral zajrzał przez ramię %7łabie. Co podglądasz? ten zasłonił karty. Ej, chłopaki, patrzcie no, co oni. sierżant wskazał na plac, skąd nadbiegali dwajszeregowcy z patrolu. Co się stało? Dlaczego już wróciliście? %7łaba wychylił się z okna szoferki. Jeszczenie czas na zmianę.Nie doczekał się odpowiedzi.Zanim któryś z chłopaków zdołał złapać oddech iwykrztusić choć jedno słowo, uwagę %7łaby przyciągnęło co innego. Leon, spójrz co tam się dzieje! Trącił sierżanta w ramię. Spójrzcie na dach! Jezus Maria! Co to jest?! Woldemaras przeżegnał się.Pojedyncze płomienie pojawiły się nagle w kilku miejscach, coraz szybciej rozpraszającciemności.Kilka minut pózniej w niebo wystrzelił słup ognia. Jasna cholera! Jak zajmą się szopy, to osiedle arabskie pójdzie z dymem! %7łabawskazał na zachodnią część placu. Jedna już się pali! Trzeba rozwalić resztę, za chwilę będzie za pózno! krzyknął Woldemaras. Chcesz tam iść? Powodzenia! Albo się udusisz, albo spłoniesz żywcem! %7łaba popukałsię wymownie w czoło. Ciekawe, czy brudasy zdążą uciec. Młody żołnierz z tegorocznego poboru spojrzałciekawie na niezbyt odległe osiedle. A ty co? Chcesz zaczekać i się przekonać?! krzyknął sierżant Trzeba zacząć gasićten cholerny meczet. W całym mieście nie ma tyle wody, żeby ugasić taki pożar. %7łaba wzruszyłramionami. Nigdy nie gasimy ognia, nie ma czym.Tymczasem od strony osiedla i z głębi miasta nadciągało coraz więcej ludzi.Przystawalina skraju placu i przerażeni patrzyli na szalejące płomienie.Coraz więcej spojrzeń kierowałosię w stronę żołnierzy.Nie było w nich odrobiny sympatii. Podpalacze! Okrzyk starego Araba podziałał jak uderzenie bicza.Kilkunastu Arabów,trzymając w dłoniach kije, zaczęło otaczać żubry półkolem. O co im chodzi? Woldemaras zdjął z ramienia karabin i skierował go w stronę tłumu. Do wozów! rzucił krótko sierżant. Oni sądzą, że to my podpaliliśmy meczet! Przecież to nieprawda! zaprotestował gwałtownie któryś z młodych. Chcesz z nimi o tym porozmawiać? Sierżant skrzywił się sarkastycznie. Odgłosuruchamianych silników zginął w jazgocie arabskich kobiet.Ciężarówki, roztrącając tłum,wjechały na drogę.Pożegnał je grad kamieni.* * * Fatalnie to wygląda. Major Stopkiewicz spoglądał na zgliszcza meczetu. Fatalnie, to mało powiedziane.Moi ludzie donieśli, że koło browaru już wybuchłabijatyka powiedział Olszynka. Zaczęło się w nocy, a nad ranem było już po wszystkim.Arabowie obrzucali kamieniami kilka domów i podpalili magazyny. Co na to arabska rada kupiecka? Na razie siedzą cicho, ale nie ma co na nich liczyć.Ta historia z meczetem, to nie byleco.Boją się, że jeśli będą powstrzymywać swoich ziomków, to sami oberwą. Komendantpolicji odsunął się nieco, żeby przepuścić sanitarkę, próbującą ominąć wypalony wraksamochodu.Zbliżała się godzina dziesiąta.Przed ruinami meczetu zebrał się pokazny tłum Arabów.Tworzył żywy mur, oddzielający święty plac od drogi, na której rozstawione co kilkanaściełokci stały wojskowe żubry garnizonu nowojasielskiego.Batalion żołnierzy w sile pięciusetludzi otoczył meczet i oczekiwał na rozkazy.Godzinę temu doszło do pierwszego starcia pomiędzy Arabami a oddziałami armiiRzeczypospolitej.W okolicy komendy policji grupa arabskich wyrostków obrzuciłasamochód pancerny butelkami z benzyną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]