[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Carolineparsknęła nieco,jak mi się zdawało, wymuszonym śmiechem.- Nie pleć głupstw, mamo!-Nie,naprawdę.Wcale bym się nie zdziwiła, gdybym skończyła jakDodo,ciotka mojego ojca.Tak często gubiłaróżne rzeczy, że jedenz synów podarował jej małpkę.Na jej plecach nosiła koszyczek, w którym Dodotrzymała nożyczki, naparstki i inne drobiazgi.Prowadzałają na wstążce, jak na smyczy.- Jakchcesz, mogę ci sprawić takąmałpkę.-O nie, dziśbyłoby to nie dopomyślenia - oznajmiła paniAyres,wkładając okulary.-Zarazktoś by to oprotestował, może nawet sampan Gandhi.Małpy mająpewniew Indiach prawo do głosowania.Dziękuję, Betty.Zadyszka minęła i jej głosbrzmiał już prawie normalnie.Otworzyła list, odszukała fragment, o któryjej chodzi, a następnie przeczytałago na głos.Jak się okazało, jej siostra przytoczyła opinię konserwatywnego parlamentarzysty, zaniepokojonegozjawiskiem parcelowaniadawnych posiadłości; potwierdzał on to, o czym doskonale wiedzieliśmy:dopóki obecny rząd jest u władzy, dopóty właścicieli ziemskich231. nie czeka nic prócz kar i restrykcji, w związku z czym pozostaje tylko"zacisnąć pasa" i wytrwać donastępnych wyborów.- No tak - skwitowała Caroline, kiedymatka skończyła czytać.- Ciz pasami mogą spać spokojnie, ale jeśli ktoś nie ma nawet sprzączki?Gdyby tak można było zamienić posiadłość w coś nakształtboisdonnant, w nadziei że dostaniemyzacnykonserwatywny rząd za paręlat, nie mielibyśmy powodów do zmartwień.Lecz gdyby przyszłonamsiedzieć z założonymi rękami choćby przez rok, przepadlibyśmy zkretesem.Prawie żałuję, że rada nie chce od nas więcej ziemi.Jeszczekoło pięćdziesięciudomówi starczyłoby na spłatę długów.Rozmawialiśmy o tym w niewesołychnastrojach, dopóki Bettynie przyniosła herbaty;wtedyumilkliśmy i każde z nas pogrążyłosię we własnych myślach.Pani Ayres wciąż ztrudem łapała oddech,czasem wzdychała, a czasem kaszlała w chusteczkę.SpojrzenieCaroline co rusz wędrowało w stronęsekretarzyka;myśl o upadającymgospodarstwiezapewne nie dawała jej spokoju.Siedziałem z filiżankąw dłoniach, grzejąc palce, i złapałem się na tym, iż nie wiedzieć czemubłądzęwzrokiem popokoju, wspominając moją pierwszą wizytę wtymdomu.Przypomniałem sobie biednego Cygana, który leżałrozwalonynapodłodze, a Caroline od niechceniadrapała go w brzuch palcamiu stóp.Przypomniałemsobie Roda, leniwie sięgającego po matczyny szal, którysfrunął na podłogę."%7łycie z moją matką przypominazabawę w podchody, doktorze.Gdziekolwiek pójdzie, rozsiewaza sobą masę przedmiotów.".Teraz ich nie było.Otwartewówczasdrzwi do ogrodu zamknięto nagłucho w obawie przed przejmującym chłodem, ado tego zasłonięte niskim parawanem, który chronił przedprzeciągami, zabierając przy tym sporoświatła.W powietrzu nadalunosiła się woń spalenizny, a na gipsowych gzymsach widniałysmugipozostawione przez dryfującą sadzę.Pokój pachniał również mokrąwełną, gdyż Caroline powiesiła przy kominku parę ubrań dowysuszenia.Jeszcze pół roku temu byłoby to nie do pomyślenia, pani AyresBois dormant (franc.) - dosłownie"śpiący las".Nawiązanie do bajkio ZpiącejKrólewnie ("Belle au bois dormant").232nigdy by nato nie pozwoliła.Przed oczamistanęła mi ładna, opalonakobieta,która owego lipcowego dniaweszła do pokoju wswych ekstrawaganckich butach: spojrzałem na nią teraz, kaszlącą,w dziwacznych chustach, izrozumiałem, że ona też bardzo się zmieniła.Zerknąłem na Caroline: spoglądała na matkę z zatroskaną miną,jakby rozmyślała o tymsamym.Pochwyciła moje spojrzenie i zamrugała.-Ależ z nasdzisiaj ponuraki!- zawołała, dopijając herbatę,i zerwała się z fotela.Podeszłado okna i stanęła, obejmując się rękami, po czym uniosła twarz ku szaremu niebu.- Przynajmniej przestałolać.To już coś.Chyba pójdę nabudowę, zanim się ściemni - dodała.Odwróciwszy się, zobaczyła moją zdziwioną minę. - Babb dałmi kopięplanu osiedla, właśniesię przez niego przegryzam.Babb ija jesteśmyteraz wielkimi przyjaciółmi.- Myślałem, że chcecie się od tego odgrodzić - powiedziałem.-Początkowotakbyło.Ale jest w tym coś potworniefascynującego.Jakpaskudna rana: człowiek nie może się powstrzymać,by nie zaglądać pod bandaż.- Znów podeszła do okna, potemzdjęłaz wieszaka szalik,czapkę oraz płaszcz, i zaczęła się ubierać.Wreszcierzuciłaniezobowiązująco: - Niech pan pójdzie ze mną,jeślima panochotę.I czas.Czas miałem; był to jeden z mniejpracowitych dni.Alepoprzedniegodnia poszedłem pózno spać, zerwałem się skoro świt idokuczałomi zmęczenie,toteż perspektywa przechadzki po mokrymparkuwydała mi się niezbyt zachęcająca.Poza tym uznałem,żeto niezbytuprzejme proponować, byśmy zostawilijej matkę samą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •