[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paul rozchylił go szczypcami.Do tej pory zwracaliśmy uwagę na same zwłoki, a nie na materiał.Teraz, kiedywiedzieliśmy, czego szukać, z łatwością to znalezliśmy.Na bawełnianejpłachcie znajdowały się powłoki poczwarek, ukryte w lepkiej czarnejwydzielinie ze zwłok.Niektóre pęknięte i puste, jak ta, którą znalazłem, aleinne wcią\ całe.Larw nie było, ale po sześciu miesiącach ich delikatne ciaładawno ju\ przestały istnieć.- Có\, obecność jednej mo\na by jeszcze jakoś wyjaśnić, ale nie a\ tylu -stwierdził Paul.- Ciało musiało być ju\ bardzo rozło\one, kiedy zamknięto je wtrumnie.Sięgnął po wieko, ale go zatrzymałem.- A to co?W fałdach materiału było coś jeszcze.Wziąłem szczypce od Paula i delikatnieodczepiłem to od całunu.- Jakiś świerszcz?- Raczej nie.Ale niewątpliwie owad.Miał ponad trzy centymetry długości i odwłokskładający się z wielu segmentów.Został częściowo zgnieciony.Podkulone wchwili śmierci nogi podkreślały podłu\ny kształt jego ciała.Poło\yłem owada na całunie.Na białym tle wyglądał jeszcze bardziej obco.Paul przyjrzał mu się z bliska.- Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego.A ty? Pokręciłem głową.Jate\ nie miałem pojęcia, co to jest.Ale wiedziałem, \e nie powinno tu sięznajdować.Po wyjściu Paula pracowałem jeszcze dwie godziny.Znalezienie tajemniczegoowada całkowicie odgoniło moje wcześniejsze zmęczenie, dlatego działałem,dopóki nie umieściłem wszystkich ekshumowanych szczątków w kadziach zdetergentem.Kiedy wychodziłem z prosektorium, wcią\ buzowała we mnieadrenalina.Razem z Paulem uznaliśmy, \e jest zbyt pózno, aby niepokoićToma naszym odkryciem, ale byłem wzekonany, \e nastąpił przełom.Instynktpodpowiadał mi, \e owad jest wa\ny.Przyjemne uczucie.Wcią\ pogrą\ony w myślach, poszedłem na przełaj w stronę parkingu.Minęłaju\ dziesiąta i ta część terenu szpitala była pusta.Oprócz mojego stało niewielesamochodów.Lampy oświetlały obrze\a parkingu, ale środek niemalcałkowicie spowijały ciemności W połowie drogi sięgna-im do kieszeni pokluczyki, kiedy poczułem, jak włosy na karku stają mi ięba.Nagle zorientowałem się, \e nie jestem sam.Szybko odwróciłem się, ale nie zobaczyłem nikogo.Parking tonął mroku, kilkapozostałych samochodów przypominało solidne bryły cienia.Nic się nieporuszyło, ale nie mogłem pozbyć się wra\enia, \e coś ktoś - czai się wpobli\u.Jesteś po prostu zmęczony.Zaczynasz mieć zwidy.Ruszyłem dalej.Moje kroki brzmiały nienaturalnie głośno na \wirowej nawierzchni.I nagleusłyszałem toczący się za mną kamyk.Odwróciłem się gwałtownie i oślepił mnie jaskrawy promień światła.Osłaniając i mru\ąc oczy, zobaczyłem ciemną postać z latarką.Wyłoniła się zzapikapa przypominającego czołg.Zatrzymała się kilka metrów przede mną, wcią\ świecąc mi w twarz.- Przepraszam, co pan tu robi?Głos był szorstki i groznie uprzejmy, wyraznie nosowy.Za promieniem latarkidostrzegłem naramienniki.Odetchnąłem.To tylko ochroniarz.- Wracam do domu - wyjaśniłem.Jaskrawy promień nie pozwalał mi dostrzec niczego poza mundurem stra\nika.- Ma pan jakiś dokument?Wyciągnąłem kartę do elektronicznego zamka, którą dostałem w prosektorium.Nie wziął jej do ręki, tylko skierował promień latarki na kawałek plastiku, apo chwili znów na moją twarz.- Mógłby pan świecić gdzie indziej? - Zamrugałem.Opuścił trochęlatarkę.- Pracował pan do pózna, co?- Owszem.- Jaskrawe plamy tańczyły mi przed oczami, które próbowałyprzystosować się do zmiany oświetlenia.Usłyszałem gardłowy śmiech.- Nocna zmiana to przekleństwo, nie?Latarka zgasła.Nie widziałem niczego, ale usłyszałem oddalające się kroki na\wirze.Z ciemności dobiegł głos ochroniarza.- Jedz pan ostro\nie.Patrzysz, jak światła jego samochodu się oddalają.Czekasz, a\ zupełnie zniknąi dopiero wtedy wychodzisz zza pikapa.Gardło boli cię od mówienia niskimgłosem i puls ci galopuje, ale nie jesteś pewien, czy pod wpływem podniecenia,czy frustracji.Idiota nie zdawał sobie sprawy, jak mało brakowało.Wiesz, \e ryzykowałeś, pokazując mu się, ale nie mogłeś nic na to poradzić.Kiedy widzisz, jak idzie przez parking, masz wra\enie, \e to zesłana przez Bogaokazja.Nikogo w pobli\u i spora szansa, \e a\ do następnego dnia nikt niezauwa\y jego zniknięcia.Nawet nie myśląc o tym, wychodzisz z ciemności iruszasz za nim; coraz bardziej zmniejsza się odległość między wami.Chocia\ zachowujesz się cicho, jakoś musiał cię usłyszeć.Zatrzymuje się,odwraca.Gdybyś chciał, nadal mógłbyś go dopaść, ale rozwa\asz wszystkoraz jeszcze.Nawet jeśli nie zawadziłbyś stopą o ten cholerny kamyk, podjąłeśdecyzję, \e pozwolisz mu odejść.Bóg świadkiem, nie boisz się ryzyka, ale jakiśAngol, o którym nikt nie słyszał, nie był tego wart.Nie teraz, kiedy stawka jesttak wysoka.Mimo wszystko miałeś wielką pokusę.Gdyby nie twoje plany na jutro, mógłbyś to zrobić.Uśmiechasz się, myśląc o tym, niecierpliwość buzuje w tobie.To będzieniebezpieczne, ale nie zdobywa się nagrody, grając ostro\nie.Szok i strach,tego właśnie chcesz.Ukrywałeś swój geniusz wystarczająco długo i patrzyłeś,jak gorsi od ciebie zagarniają całą chwałę.Najwy\sza pora, abyś zdobyłuznanie, na jakie zasługujesz.A po jutrzejszym dniu nikt nie będzie wątpił, doczego jesteś zdolny.Oni myślą, \e wiedzą, z czym mają do czynienia, alenaprawdę bardzo się mylą.Dopiero zacząłeś.Wciągasz głęboko w płuca ciepłą, wiosenną noc, smakujesz słodycz pąków izapach asfaltu lekko zalatujący melasą.Czujesz się silny i pewny siebie,wsiadając do pikapa.Pora jechać do domu.Czeka cię pracowity dzień.Rozdział 9Resztki porannej mgły snuły się jeszcze między drzewami wzdłu\ leśnejście\ki.Promienie nisko wiszącego słońca przebijały się przez kopułę gałęzi imłodych liści; snopy światła przecinały las jak wnętrze katedry.Na ławce z nieobrobionej sosnowego bala siedziała samotna postać z gazetą wręku.Słychać było tylko szelest przewracanych kartek i głuchy stukot dzięcioła.Zza zakrętu ście\ki dobiegł przenikliwy gwizd.Czytający gazetę leniwiepodniósł głowę.Chwilę pózniej pojawił się mę\czyzna.Miał poirytowaną minęi, idąc, rozglądał się po zaroślach.W ręku trzymał wykonaną z łańcuszkasmycz, która kołysała się w rytm jego energicznych kroków.- Jackson! Do nogi! Jackson!Okrzyki przerywały kolejne gwizdy.Osobnik z gazetą rzucił jedno obojętnespojrzenie i wrócił do nagłówków.Kiedy mę\czyzna szukający sa znalazł sięna wysokości ławki, zatrzymał się, potem podszedł bli\ej.- Nie widział pan psa? Czarnego labradora?Facet na ławce podniósł głowę zdziwiony, \e ktoś do niego mówi.- Nie.Właściciel labradora parsknął z irytacją.- A to drań.Pewnie goni wiewiórki.Siedzący na ławce uśmiechnął się uprzejmie i wrócił do lektury.Ten drugiprzygryzł wargę i ju\ zamierzał ruszyć dalej ście\ką.- Gdyby tu się pojawił, proszę go zatrzymać - dodał jeszcze.- Jestłagodny, nie ugryzie.- Jasne.- Nie było w tym ani cienia entuzjazmu.Widząc jednak, jak jegorozmówca rozgląda się wokoło z \ałosną miną, znowu niechętnie opuściłgazetę.- Jakiś czas temu coś buszowało w krzakach.Mo\e to pański pies.Mę\czyzna wyciągał szyję.- Gdzie?- Tam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]