[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dla was, bogatych Amerykanów, Szwajcaria to kraj cze-kolady, banków, zegarów z kukułką i narciarskich ośrodków wypoczynkowych.Wyobra\aciesobie, \e ka\dy z nas jest waszym Hausdiener, słu\ącym, tak? Ale wie pan, jak to z nami by-ło.Przez setki lat wszystkie europejskie państwa, zwłaszcza te najpotę\niejsze, chciały zrobićz nas swoje księstewko.śadnemu się nie udało.Pańska potę\na i bogata Ameryka myślipewnie tak samo: czemu by nie spróbować, hę? Ale nie, wy tu.jak to się mówi.to nie wytu rządzicie.Nie dostanie pan czekolady.I to nie pan zdecyduje, kiedy -jeśli w ogóle - odzy-ska pan wolność.- Odchylił się w fotelu i ponuro uśmiechnął.- Witamy w Szwajcarii, HerrHartman.Jakby na umówiony znak, do gabinetu wszedł wysoki, chudy mę\czyzna w mocno wy-krochmalonym fartuchu.Był w okularach bez oprawek i miał mały, szczeciniasty wąsik.Nieprzedstawiwszy się, wskazał fragment ściany wyło\ony białymi kafelkami, na których wyry-sowano linię z podziałką centymetrową.32 - Proszę tam stanąć - rozkazał.Z trudem ukrywając rozdra\nienie, Ben przywarł plecami do ściany.Technik zmierzyłgo, zaprowadził do laboratoryjnego zlewu, przekręcił dzwignię, spod której wypłynęła białamaz, i kazał mu umyć ręce.Mydło było płynne, lecz jakby ziarniste, i pachniało lawendą.Ko-lejne stanowisko: technik rozprowadził na płytce czarny tusz i kazał Benowi przytknąć do niejdłonie, najpierw jedną, potem drugą.Długimi, delikatnymi, wypielęgnowanymi palcamichwytał jego palce, lekko osuszał je na bibule, następnie, jeden po drugim, przytykał je sta-rannie do pokratkowanego formularza.Podczas gdy on pracował, Schmid wyszedł do sąsied-niego pokoju, lecz szybko wrócił.- Có\, panie Hartman - powiedział.- Niestety, nie ma nakazu.- Co za niespodzianka - mruknął Ben.To dziwne, ale bardzo mu ul\yło.- Mimo to wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi.Za kilka dni przyjdą wyniki testówbalistycznych z Wissenschaftlicher Dienst der Stadtpolizei Zurich, ale wiemy ju\, \e pociskiznalezione w Shopville to browning kaliber 7,65.- To rodzaj amunicji?- Amunicji, którą mo\na strzelać z pistoletu znalezionego w pańskim baga\u.- Coś takiego - odrzekł ze sztucznym uśmiechem Ben i nagle postanowił zagrać z niminaczej: szczerze i otwarcie.- Niech pan posłucha.Nie ma wątpliwości, \e pociski te wystrze-lono z pistoletu, który następnie mi podrzucono.Dlaczego nie zbadacie moich rąk? Przecie\są takie testy, prawda? Przekonacie się, czy strzelałem z niego czy nie.- Badania na obecność śladów prochu.- Schmid potarł rękę niewidzialnym patyczkiemhigienicznym.- Ju\ je przeprowadziliśmy.- No i?- Niedługo przyjdą wyniki.Ale najpierw pana sfotografujemy.- Poza tym na pistolecie nie ma moich odcisków.- Dzięki Bogu, \e go wtedy nie do-tknąłem, pomyślał Ben.Detektyw teatralnie wzruszył ramionami.- Odciski palców mo\na usunąć.- Ale świadkowie.- Zwiadkowie widzieli dobrze ubranego mę\czyznę w pańskim wieku.Było du\e za-mieszanie, pięcioro ludzi zginęło, siedmioro jest cię\ko rannych.Twierdzi pan, \e zabił pansprawcę.Idziemy tam i co? Nie ma ciała.- Mogę.Mogę to wyjaśnić - odparł Ben, zdając sobie sprawę, \e wyjaśnienie zabrzmizupełnie nieprawdopodobnie.- Zwłoki zostały usunięte, a podłoga umyta.Cavanaugh musiałmieć wspólników.- On chciał pana zabić, a oni mu pomagali.- Schmid przyglądał mu się z posępnym roz-bawieniem.- Na to wygląda.- Panie Hartman, nie przedstawił pan \adnego motywu.Twierdzi pan, \e nie doszłomiędzy wami do \adnego zatargu.- Nie rozumie pan - odrzekł spokojnie Ben.- Nie widziałem tego faceta od piętnastu lat.Zadzwonił telefon.Detektyw podniósł słuchawkę.- Schmid.Tak, jedną chwileczkę - powiedział po angielsku i podał słuchawkę Benowi.- Ben, staruchu, to ja, Howie.- Słychać go było tak dobrze, jakby dzwonił z sąsiedniegopokoju.- Mówiłeś, \e ten Cavanaugh pochodzi z Homer w sta nie Nowy Jork, tak?- Tak, to małe miasteczko między Syracuse i Binghamton.- Jasne.I \e kończyliście razem Princeton, tak?- Tak.- No to posłuchaj: Jimmy Cavanaugh nie istnieje.Tego faceta po prostu nie ma.- Powiedz mi lepiej coś, czego nie wiem.- Gdybyś miał dziurę w mózgu, ciebie te\ by33 nie było, pomyślał Ben.- Nie, nie, posłuchaj.Ten facet nie istnieje i nigdy nie istniał, kapujesz? Zwyczajnie gonie ma.Sprawdziłem w spisie absolwentów Princeton.śaden Jimmy Cavanaugh tam nie stu-diował, przynajmniej nie za twoich czasów.W Homer te\ nie ma \adnych Cavanaughów, niema ich w całym hrabstwie.Ani w hrabstwie, ani w Georgetown.Aha, przejrzeliśmy te bazydanych.Gdyby istniał ktoś, kto pasuje do twego opisu, na pewno byśmy go znalezli.Próbo-waliśmy te\ ka\dego mo\liwego wariantu pisowni, i nic.Nie masz pojęcia, jakie bazy, jakiekomputery tu mają.Ka\dy z nas zostawia za sobą jakiś ślad, ty i ja te\.Karty kredytowe, nu-mer ubezpieczenia socjalnego, wojsko i tak dalej.A ten facet nic, jakby w ogóle nie istniał.Dziwne, nie?- Musieliście popełnić jakiś błąd.Przecie\ ja wiem, \e on ze mną studiował.- A mo\e tylko wydaje ci się, \e wiesz.Paranoja, co?Bena zemdliło.- Jeśli tak, niewiele nam to pomo\e.- Fakt, ale będę próbował dalej.Masz numer mojej komórki?Ben odło\ył słuchawkę, całkiem oszołomiony.- Panie Hartman - kontynuował Schmid - przyjechał pan tu na urlop czy w interesach?Ben z trudem skupił wzrok i odpowiedział najgrzeczniej, jak umiał.- Na urlop, ju\ mówiłem.Miałem kilka słu\bowych spotkań, ale tylko dlatego, \e prze-je\d\ałem przez Zurych.- Jimmy Cavanaugh nigdy nie istniał.Schmid splótł palce.- Ostatni raz był pan w Szwajcarii cztery lata temu, prawda? Przyjechał pan po zwłokibrata?Ben milczał.Zalała go fala wspomnień.Telefon w środku nocy: to zawsze zły znak.Spał obok Karen, kole\anki z pracy, w swojej zapuszczonej nowojorskiej norze.Jęknął, stęk-nął, przetoczył się na bok i podniósł słuchawkę.Ta chwila odmieniła jego \ycie.Kilka dni wcześniej mała awionetka z Peterem za sterami roztrzaskała się w wąwozie wpobli\u Jeziora Czterech Kantonów.Awionetka była wynajęta i w dokumentach widniało na-zwisko Bena jako najbli\szego krewnego.Identyfikacja zwłok trwała bardzo długo, jednaksprawę ostatecznie przesądziła analiza porównawcza uzębienia.Władze szwajcarskie uznałyto za wypadek.Ben zabrał brata do kraju - brata, a raczej to, co z niego zostało po eksplozjimaszyny: szczątki zmieściły się w skrzyneczce niewiele większej od kartonowego pudełka natort.W trakcie lotu powrotnego nie płakał.Azy popłynęły pózniej, kiedy minęło parali\ująceodrętwienie.Na wieść o śmierci syna ojciec upadł i zaniósł się szlochem; przykuta do łó\kamatka - ju\ wtedy chorowała na raka - przerazliwie krzyknęła.- Tak - odrzekł cicho.- Wtedy byłem tu ostatni raz.- Dziwne.Nie uderza pana to, \e ilekroć pan do nas przyje\d\a, zawsze towarzyszy pa-nu śmierć?- Do czego pan zmierza?- Panie Hartman - powiedział Schmid obojętnie.- Nie sądzi pan, \e istnieje związekpomiędzy śmiercią pańskiego brata i tym, co się dzisiaj stało?W komendzie głównej Stadtpolizei, szwajcarskiej policji w Bernie, pulchna kobieta wśrednim wieku poprawiła cię\kie okulary w rogowej oprawie, zerknęła na ekran komputero-wego monitora i z zaskoczeniem stwierdziła, \e migocze na nim okienko komunikatu.Po kil-ku sekundach przypomniała sobie, co ma w takiej sytuacji zrobić: sięgnęła po długopis iszybko zapisała na karteczce nazwisko oraz następujący po nim długi ciąg cyfr [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •