[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeśli nie w domu, tą zanocujemy na dworze.Jedzenie czegokolwiek z tych szponiastych, sztywnych odbrudu palców było nie do pomyślenia.A spanie w domu? Zażadną cenę! Wyglądało na to, że w izbie tej aż się roi odskaczących i tnących mieszkańców, jakich zresztą częstospotyka się nawet w wytwornych domach Orientu.Ale w tejbudzie skakały, chrobotały, trzepotały i maszerowały całe stadaowych żądnych krwi dręczycieli.Zapewne chętnie czyta się opisy podróży po przesyconymczarowną wonią baśniowym, słonecznym Oriencie, alesamemu odbywać podróż to coś zupełnie innego.Poczucietaktu nie pozwala wspominać o takich różnych osobliwych,charakterystycznych, drobnych doświadczeniach.Z Orientemjest podobnie jak z Konstantynopolem, o którym mówi się, żejest blaskiem na obliczu świata.Z wierzchu wygląda wspaniale,ale wystarczy wejść w wąskie uliczki i już złudzenie pierzcha.Jest niewątpliwie wiele piękna w Oriencie.Ale przybysz niepowinien do tego Piękna przykładać ogólnie przyjętejestetycznej miary!Podróżny znajduje tam przygód bez liku każdego dnia, ba,każdej godziny.Ale co to są za przygody! Nie mają onezwiązku z wielkimi wydarzeniami, a wynikają z warunkówcodziennego życia.A do nich w żadnym razie nie dałoby sięodnieść słów Wielanda: „Wszak po wielkim piękne jest iskromne bohaterstwo”.Narratorowi nie przystoi mówić o tych sprawach.Alenajwięcej przygód zdarzyło mu się w walce z trudnym częstodo opisania niechlujstwem ludności.Byłem na przyjęciu usławnego szejka, który podczas uczty zdjął sobie z karku kilkanazbyt ruchliwych stworzonek i na oczach wszystkichostrożnie odłożył je na bok, a potem rękoma — nie obmywającich — sięgnął do naczynia z pilawem i uformował w palcachkulkę, aby mi ją wsunąć do ust jako „el lukme esz szeref’ —zaszczytny kąsek.Pewnie niewielu uwierzy, że choć była to drobna przygoda,to jednak śmiertelnie niebezpieczna.Odmowa przyjęciazaszczytnego poczęstunku jest bowiem zniewagą, którą napustyni można okupić tylko śmiercią.Właściwie więc miałemdo wyboru: albo kula, albo pchnięcie nożem, albo zjedzenieowej okropnej ryżowej kuli.Po mojej lewej stronie siedziałszejk, który podając mi kąsek, czekał, aż otworzę usta, poprawej zaś Krüger–bej, znany pułkownik, dowódca strażyprzybocznej władcy Tunisu.Ten Niemiec z pochodzeniazwrócił uwagę, podobnie jak ja, na zabieg usuwania tychmałych stworzeń.Doskonale wiedział też, w jak kłopotliwejsytuacji znalazłem się w tej chwili, dostrzegłem nawet w jegotwarzy napięcie, czekał, na co się zdecyduję: na ołowiową czyna ryżową kulę.W takich momentach konieczne jestzachowanie przytomności umysłu.Z największym szacunkiemzwróciłem się do szejka, mówiąc:— Ma binsa dżamlak kuli umri — do końca życia będępamiętał twoją dobroć.Wziąwszy ów kąsek z jego ręki, dodałem:— Ridd inna’sar, ja m’allmi — wybacz, o panie!Po czym szybko odwróciłem się w prawo do Krügera–beja zesłowami:— Dachilak, ent kain haun el muhtaram — proszę cię, tutaj tyjesteś najbardziej czcigodną osobą!Dzielny komendant straży przybocznej przeraził się.Przeczuwał mój zamiar, ale był na tyle nieostrożny, że otworzyłusta, aby zaprzeczyć moim słowom.I to wystarczyło.Zanimdobył z siebie słowo, już miał w ustach tę ryżową kulkę i niewypadało jej wyjąć.Był najstarszy wiekiem.Fakt, żezaszczytny kąsek jemu oddałem, nie został mi poczytany zaobrazę, przeciwnie, gest ten spotkał się z aprobatą wszystkich,świadcząc o moim szacunku dla wieku.Uhonorowany biedakmiał taki wyraz twarzy, jak gdyby wziął do ust całą goryczdoczesnego bytowania.Żuł, żuł, łykał i łykał, aż wreszcieposiniał i przełknął.Po latach jeszcze głosił niewdzięcznik, żetego żartu nigdy mi nie zapomni.Takie i podobne przeżycia miewa się w Oriencie częściej,niźliby się chciało.Można o nich wspominać, ale nie opisywaćze szczegółami.Walka z brudem i robactwem jest naWschodzie rzeczywiście straszna i może zepsuć największeprzyjemności.Pani Guska nie domyślała się, co mnie skłoniło dowypowiedzenia takich słów.Prawdopodobnie nie odpowiadałyone przydzielonej jej roli rozdzielenia nas.Dlatego szybkododała:— Efendi, mam miejsce dla was.Jeśli dobrze zapłacicie, tonawet mam leże dla ciebie, a twoi towarzysze mogliby spaćobok na swoich derkach.— Gdzie ono jest?— Wejdź, pokażę ci!Podążyłem za nią nie po to, żeby zobaczyć leże, ile z chęcirozejrzenia się po gospodarstwie „gęsi”.I weszliśmy do lochu,ale jakiego! Były tu tylko cztery surowe ściany.W kącie zprawej strony leżały kamienie paleniska, zaś z lewej w rogusterta suszonych paproci i liści oraz narzuconych na nie szmat.Wskazała to miejsce ze słowami:— Tam jest leże.A tu palenisko, na którym usmażę dla wasmięso.W lochu panował piekielny zaduch; powietrzeprzesycone było wszelkimi możliwymi odmianami smroduspalenizny.Ani śladu komina, dym uchodził tu przez okna.Moi towarzysze weszli za nami.Wyraźnie wyczytałem z ichtwarzy, że myśleli podobnie.— O jakim mięsie mówisz? — spytałem.— O koninie.— A skąd ją masz?— Z naszego własnego konia — westchnęła, przyciskającobie ręce do oczu.— Zabiliście go?— Nie, został rozszarpany.— O, przez kogo?— Mój mąż mówi, że musiał to być niedźwiedź.— A kiedy ten niedźwiedź napadł na waszego konia?— Ostatniej nocy.— O Allach! O Allach! — zawołał Halef.— A więc tenniedźwiedź żre nie tylko jagody! Zabiliście go?— Jak możesz pytać! Żeby zabić niedźwiedzia, musiałoby tubyć wielu mężczyzn.— Opowiesz mi, jak to się stało? — nalegał Halef.— Sami nie wiemy dokładnie.Koń jest nam potrzebny donaszego handlu.Musi ciągnąć wóz z węglem i…— Nie widziałem na dworze żadnego wozu!— Tu nie możemy go trzymać, bo nie ma nim jak podjechaćpod dom.Wóz stoi więc u węglarza.A koń jest tu, kiedy i myjesteśmy w domu.Na noc zostaje na dworze, żeby mógł spasaćtrawę.A dziś rano, kiedy wstaliśmy, konia nie było, zaczęliśmywięc go szukać i znaleźliśmy po drugiej stronie, przy skałach.Był rozszarpany, a mój mąż, kiedy zobaczył ślady, powiedział,że to był niedźwiedź.— A gdzie jest teraz to mięso?— Tam, w szopie.— Pokaż mi je!— Efendi, tego nie mogę zrobić — odpowiedziaławystraszona.— Mój mąż zabronił mi wpuszczać tam obcychludzi.— Dlaczego?— Tego nie wiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]