[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tata bierze mniew ramiona.Płacze cicho, ma mokre policzki, a twarz napiętąi szarą.Ociera łzy o moją szyję i mówi: Jesteś taka dzielna, kurczaczku.Ale ja wiem, że nie będzie tak uważał, gdy się dowie, że Oli-via umarła przeze mnie.Umarła, bo nie byłam dość uważna.Pewnie mnie znienawidzi, myślę.Jednak nie mówię, co sięwydarzyło.Gula w gardle utrudnia mi połykanie.Tej nocy Vanessa i ja kładziemy się w pokoju rodziców, aletak naprawdę nikt z nas nie śpi.Po raz pierwszy w życiu leżębezsennie przez całą noc, od zmierzchu do świtu.Słuchamcichego, zduszonego szlochu mamy.Ciocia Rena dała jej ja-kieś tabletki: Wez, pomogą ci zasnąć.Tata jest wybrzuszeniem w ciemności, opartym o ścia-nę.Pali jednego papierosa za drugim, a czerwone ogniki naich końcach powoli i rytmicznie wracają do jego ust.Va-nessa bardzo spokojnie i cicho leży koło mnie na podło-dze.Wiem, że schowała się w sobie.Szepczę jej imię pro-sto w przesiąknięty dymem, żrący, nasz wspólny smutek,ale nie odpowiada.Ona wie, myślę.Ona wie, że zabiłam Olivię, i teraz mnienienawidzi.I będzie mnie nienawidzić już zawsze.106Następnego ranka idę do pokoju Olivii i zaglądam do jejłóżeczka.Materac wciąż jest pomięty od jej ciałka śpiącegotu jeszcze wczoraj rano.Zabawki leżą na pościeli.Piżamkazwinięta na poduszce.Mama schowała twarz w pościeli Olivii,a kiedy wchodzę, podnosi na mnie wzrok.Głuchym głosemmówi: Wciąż pachnie dzieckiem.Jeszcze długo mama przez większość czasu żyła w milcze-niu.Farmerzy z Burma Valley zebrali pieniądze i wypisali namczek, byśmy mogli pojechać na jakieś wakacje, może do RPA,na plażę, jak mówili.Ale tata nie chce spieniężyć czeku.Mówi: Jesteśmy bez grosza, ale oni też.Oprawia czek i wiesza go w bawialni.Mówi: Pojedzmy w zamian w podróż po Rodezji.Wezmiemykonserwy i śpiwory.Nie będzie drogo.Chowamy więc Olivię w maleńkiej trumnie na cmentarzu,gdzie leżą dawni biali osadnicy w swoich wielkich, dumnychgrobach z omszałymi pomnikami i przymocowanymi na sta-łe wazonami kwitnących kwiatów oraz eleganckimi, drogimipłotami postawionymi na pokaz, bo i tak nie powstrzymu-ją małp biegających po grobach.Po pogrzebie Olivii jedzie-my do najbliższego domu; wszystkie rodziny z Burma Valleyw swoich najelegantszych, smutnych ubraniach ruszają jed-na za drugą w powolnych, żałobnych autach, do domu jakie-goś Afrykanera.Tam jemy słodkie, tłuste koeksisters, biszkopti babeczki, które kobiety piekły cały ranek.Pijemy też słodkąherbatę z mlekiem, aż ktoś w końcu znajduje butelkę bran-dy oraz piwa i zaczyna je nalewać.Co daje nam odwagę, byzorganizować prywatne nabożeństwo w jedyny sposób, jakiznamy w tej społeczności: po pijanemu i ckliwie.Alf Sutcliffewyjmuje gitarę.Nie zna żadnych kościelnych pieśni, śpiewa-my więc Love Me Tender i You picked a fine time to leave me, Lucille,aż wszyscy, nawet dorośli mężczyzni i twardzi burscy farme-rzy, zaczynają wierzchem dłoni ocierać łzy.107Kilka dni po pogrzebie pakujemy się do zielonego peugeotakombi i wyjeżdżamy z doliny.Nie mogliśmy jednak oddalić sięod wspomnień o dziecku, które leżało pod miękką, milczącąstertą czerwonej, żyznej ziemi, w grobie na prawie pustymcmentarzu przy krawędzi doliny, gdzie spoczywają główniestarzy ludzie gnijący w deszczu i spragnieni wody w porzesuchej.Nikt nigdy nie powiedział wprost, w świetle dnia, że jestemodpowiedzialna za śmierć Olivii i że ta śmierć sprawiła, iżmama z zabawnej pijaczki zmieniła się w szaloną, smutnąpijaczkę, a więc jestem odpowiedzialna także i za jej szaleń-stwo.Nikt nigdy nie powiedział tego jasno i wskazując palcem.Nie musiał.PózniejMoje życie przecięte jest na dwie części.Pierwsza to szczęśliwe lata przed śmiercią Olivii.Przykładowy obrazek: Vanessa i starsze dzieci sąsiadówspuszczają stopy na przednią szybę samochodu; całe nogimają brudne od pryskającego czerwonego błota.My siedzimyza starszymi braćmi i siostrami my, młodsze rodzeństwo i wykorzystujemy ich jak tarcze chroniące przed grudkamibłota i ciężkim wilgotnym wiatrem, który wraz ze zbliżającymsię wieczorem robi się coraz zimniejszy. Zpiewajcie! woła tata, strasząc, że zrzuci nas z dachu,gwałtownie zatrzymując samochód i wprowadzając go w po-ślizg. Zpiewajcie!Szalejemy ze śmiechu, trochę przestraszeni, trochę rozba-wieni tym, jak tata prowadzi auto.Olivia siedzi na przednimsiedzeniu, na kolanach u mamy, krzycząc z radości.Jej słodkie,dziecięce szczęście dochodzi do nas co chwilę przez dach. On jest penga, szalony! woła jeden ze starszych braci.A potem ktoś zaczyna śpiewać: Ponieważ wszyscy jesteśmy pauza Rodezyjczykami,będziemy walczyć na dobre i na złe! * I wszyscy się przy-łączamy.* Słowa piosenki rodezyjskiego barda Clema Tholeta Rhodesians NeverDie [Rodezyjczycy nigdy nie zginą].109MamaPotem tata krzyczy: Tak lepiej! i wciska pedał gazu, opryskując starsze dziecinową warstwą błota.Odrzucamy głowy do tyłu. Ta ziemia będzie wolna oddech powstrzymamy naj-ście wroga! Na wpół śpiewamy, na wpół krzyczymy.Za-wsze będziemy Rodezyjczykami, nawet jadąc na dachu przezgórskie błoto, przez gęste lasy, w których mogą się czaić bo-jówkarze, i tak będziemy śpiewać, by tylko samochód się niezatrzymał. Zatrzymamy ich na północ od Zambezi, póki rzeka niewyschnie.A ta wspaniała ziemia będzie kwitnąć, bo Rodezyj-czycy nigdy nie zginą!Z naszych ust wylatują kropelki śliny, zasychając srebrzy-stą smugą na policzkach.Palce zaciskające się na bagażnikudachowym zmarzły i zbielały z zimna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]