[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł w sobie pustkę, był jak wydrążony; tak samo czułsię zawsze po tym, jak się kochał.Przeszedł do stojącego pod ścianą biurka.Strzelanina w mieście przycichła jak niemrawe oklaski, na chwilę rozgorzała znowu, a potem ustała zupełnie.W pokoju kręcił się już Ruffy z czterema żandarmami.Oglądali zwłoki,pokrzykując i wybuchając niepewnym, skrępowanym śmiechem ludzi, którzy właśnieuniknęli śmiertelnego niebezpieczeństwa.Bruce poluźnił pasek hełmu powolnym, pewnym ruchem i spojrzał w drugi kąt pokoju, na ciało Andre.— Tak — szepnął raz jeszcze.— Tym razem jak mężczyzna.Wszystko zostało wymazane.Rachunek wyrównany.Papierosy zamokły mu w bagnie, wyciągnął jednak jednego,rozprostował go spokojnie w palcach.Znalazł zapalniczkę, otworzył.I nagle, bez ostrzeżenia, ręce zaczęły mu się trząść.Płomień zapalniczki zamigotał, musiał ją przytrzymać obiema dłońmi.Ręce miał poplamione krwią, świeżą, lepką krwią.Zatrzasnął zapalniczkę, zaciągnąłsię dymem.Smakował gorzko.Do ust napłynęła mu ślina.Przełknął ją, zrobiło mu się niedobrze, oddech miał przyspieszony.Przedtem tak nie było — przypomniał sobie.— Nawet tej nocy na moście drogowym, kiedy przebili się z boku i poszli na nich w ciemnościach z bagnetami.Przedtem to było bez znaczenia, ale teraz znów czuję.Znów jestem żywy.Nagle zapragnął być sam i wstał.— Ruffy.— Tak, szefie?— Posprzątajcie tutaj.Weźcie koce z hotelu dla de Sur-180riera, kobiet i dla tych na stacji.— Słyszał swój głos i pewnego oddalenia, jakby to mówiłktoś inny.— Dobrze się czujesz, szefie?— Tak.— Jak głowa?Bruce podniósł rękę i dotknął długiego wgłębienia w hełmie.— To nic takiego.— A noga?— Ledwie draśnięta.Weźcie się za robotę.— W porządku, szefie.A co zrobić z tamtymi?— Wrzućcie ich do rzeki — odparł Bruce i wyszedł na ulicę.Hendry był jeszcze na werandzie hotelu, wraz ze swymi żandarmami zabrał się za leżące tam zwłoki.Posługując się bagnetem jak rzeznickim nożem odcinali uszy, wybuchając pełnym napięcia, nerwowym śmiechem.Bruce skierował się przez ulicę na plac stacyjny.Wstawał świt, rozpościerając się na niebie jak arkusz stalowej blachy wysuwający się spod prasy — wyżej purpurowo-fioletowy, a niżej, nad lasem, czerwony.Ford ranchero stał na peronie tam, gdzie go zostawił.Otworzył drzwiczki, wsunął się za kierownicę i patrzył, jak świt przechodzi w dzień.18— Kapitanie, starszy sierżant pana prosi.Chce panu coś pokazać.Bruce podniósł głowę, spoczywającą na kierownicy auta.Nie słyszał, jak żandarmpodchodził.— Już idę.Wziął hełm i karabin z siedzenia obok, po czym poszedł za nim do budynku biura.Żandarmi ładowali akurat na ciężarówkę trupa, kołysząc go za ręce i nogi.— Un, deux, trois — i wybuch śmiechu, gdy bezwładne ciało przeleciało przez burtę, a potem wylądowało na leżącym tam już makabrycznym stosie.Z biura wyszedł sierżant Jacque, ciągnąc za nogi zwłoki — głowa podskakiwała naschodkach.Na betonie werandy pozostał mokry brunatny ślad.— Jak wieprzek! — zawołał rozbawiony Jacąue.Było to ciało niedużego, chudego człowieczka o siwej głowie, z wgnieceniem od okularów u nasady nosa i podwójnym rzędem odznaczeń na mundurze.Bruce zauważył, że jednym z nich była purpurowo-biała wstęga krzyża wojskowego — niełatwo było zrabować coś takiego w Kongo.Jacąue puścił stopy tamtego i pochylił się nad nim z bagnetem w ręce.Chwyciłprzylegające płasko do siwej182głowy ucho, odciągnął je i odciął jednym pociągnięciem ostrza.Ukazała się otwarta, różowa rana z ciemnym otworem bębenka pośrodku.Bruce wszedł do budynku i w nozdrza uderzył go odór rzeźni.— Popatrz tylko na to, szefie — powiedział stojący za biurkiem Ruffy.— Mógłbyś sobie za to zbudować dom w Hyde Parku — zaśmiał się stojący obok Hendry.W ręce trzymał ołówek, na który nadział, niczym szaszłyk, kilkanaście ludzkich uszu.— Tak, wiem o nich — rzekł Bruce, spoglądając na leżący na bibule stosik diamentów przemysłowych i klejnotów.— Policz je dobrze, Ruffy, i wsyp z powrotem do woreczków.— Chyba nie masz zamiaru ich oddawać? — zaprotestował Hendry.— Jezu, jakbyśmy topodzielili na trzy: dla ciebie, Ruffy’ego i dla mnie, bylibyśmy bogaci!— I stali przed plutonem egzekucyjnym — dodał Bruce ponuro.— Co ty myślisz, że ci panowie z Elisabetłwille o nich nie wiedzą? Ruffy, policz je szybko i spakuj.Są pod twoją pieczą.Niech żaden nie zginie.Spojrzał w kąt pokoju na tłumok z koca, w którym znajdował się Andre de Surrier.— Wyznaczyłeś ludzi do pochówku?— Tak jest, szefie.Sześciu chłopaków już tam kopie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]