[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już choćby za to pokochałem Amerykę.Następnego lata – był to rok 1984, skończyłem wtedy dwadzieścia jeden lat – Baba sprzedał buicka i za pięćset pięćdziesiąt dolarów kupił od znajomego Afgańczyka, nauczyciela przyrody w liceum, stary, zdezelowany volkswagen minibus.Sąsiedzi obracali się za nami na ulicy, gdy pewnego popołudnia nasz mikrobus przejechał z okropnym warkotem całą ulicę i prychając dymem z rury wydechowej, wjechał pod blok.Baba wyłączył silnik, volkswagen bezgłośnie, samym rozpędem, dotoczył się na nasze miejsce parkingowe.Śmialiśmy się tak, że o mało nie pospadaliśmy z foteli, dopóki łzy nie popłynęły nam z oczu, i co jeszcze ważniejsze, dopóki sąsiedzi nie przestali się gapić.Mikrobus był w strasznym stanie: rdza, wybite okna zalepione czarnymi workami na śmieci, łyse opony, wytarta do sprężyn tapicerka.Ale stary nauczyciel zapewnił Babę, że silnik i skrzynia biegów są w porządku -jak się okazało, nie kłamał.Baba teraz budził mnie o świcie co sobota.Podczas gdy on ubierał się, ja przeglądałem ogłoszenia w miejscowych gazetach i zaznaczałem wyprzedaże garażowe.Ustalaliśmy trasę: najpierw Fremont, Union City, Newark i Hayward, potem, jeśli starczy czasu, San Jose, Milpitas, Sunnyvale i Campbell.Baba prowadził volkswagena, popijając gorącą herbatę z termosu, ja pilotowałem.Zatrzymywaliśmy się na każdej– 114 –wyprzedaży i skupywaliśmy niechciane graty.Targowaliśmy się o stare maszyny do szycia, jednookie lalki Barbie, drewniane rakiety tenisowe, gitary bez strun i stare elektroluksy.Do popołudnia nasz mikrobus pełny był używanych rzeczy.Następnego dnia rano jechaliśmy na pchli targ w San Jose, wynajmowaliśmy stoisko i sprzedawaliśmy te rupiecie z jakim takim zyskiem: stara płyta Chicago kupiona poprzedniego dnia za ćwierćdolarówkę szła za dolara albo w komplecie z czterema innymi za cztery dolary; za niezbyt sprawną maszynę do szycia kupioną za dziesięć dolarów – ale co singer to singer! – można było wytargować i dwadzieścia pięć.Tego lata rodziny afgańskie przejęły cały sektor pchlego targu w San Jose.W przejściach między stoiskami z rzeczami używanymi grała afgańska muzyka.Między handlującymi tu Afgańczykami obowiązywałniepisany savoir-vivre: należało pozdrowić handlującego na stoisku naprzeciw, zaprosić go na kęs ziemniaczanych bolani albo odrobinę kabuli, pogawędzić.Składano tassali, kondolencje z powodu śmierci rodziców, gratulowano narodzin dzieci i żałośnie kręcono głowami, gdy rozmowa schodziła na Afganistan i na Russich – a schodziła zawsze.Unikano tylko rozmów o sobocie, bo sąsiad z targowiska mógł okazać się tym nieszczęśnikiem, któremu bezczelnie zajechało się drogę przy zjeździe z autostrady, by uprzedzić go na obiecującej sobotniej wyprzedaży.Wśród tych stoisk tylko jedno płynęło szybciej niż herbata – afgańskie plotki.To właśnie na pchlim targu, pijąc zieloną herbatę, zagryzaną migdałowymi kolcza, wszyscy dowiadywali się, czyja córka zerwała zaręczyny i uciekła z amerykańskim chłopakiem, kto był w Kabulu Parczami, czyli komunistą, a kto kupił dom za schowane w skarpecie pieniądze, choć cały czas był na zasiłku.Trzema nieodzownymi elementami afgańskiej niedzieli na pchlim targu były Herbata, Polityka i Skandale.Baba czasem zostawiał mnie na stoisku i spacerował wśród straganów z dłońmi przyciśniętymi na znak szacunku do piersi, pozdrawiając starych znajomych z Kabulu: mechaników i krawców handlujących używanymi, wełnianymi płaszczami i odrapanymi kaskami rowerowymi ramię w ramię z byłymi ambasadorami, bezrobotnymi chirurgami i wykładowcami akademickimi.Wczesnego ranka w którąś niedzielę lipca 1984 Baba rozkładał nasz– 115 –towar, a ja poszedłem po dwa kubki kawy do targowego bufetu.Gdy wróciłem, Baba rozmawiał ze starszym, bardzo dystyngowanym panem.Ustawiłem kubki z kawą na tylnym zderzaku mikrobusu, tuż obok naklejki z napisem REAGAN/BUSH' 84.– Amir – skinął na mnie Baba.– Chodź, chcę cię przedstawić.To sahib generał Ikbal Taneri.W Kabulu dostał wiele orderów.Pracował w ministerstwie obrony.Taheri? Skąd ja znałem to nazwisko?Generał zaśmiał się jak ktoś przyzwyczajony do tego, że na uroczystych przyjęciach musi się śmiać z drobnych żarcików innych ważnych ludzi.Rzadkie, siwe włosy nosił zaczesane do tyłu, od gładkiego, opalonego czoła; siwe były też jego gęste brwi.Pachniał wodą kolońską, miał zaś na sobie trzyczęściowy, stalowoszary garnitur, nieco lśniący od zbyt wielu prasowań; z kieszeni kamizelki zwieszał się złoty łańcuszek zegarka.– Jak pięknie mnie przedstawiłeś – powiedział niskim, kulturalnym głosem.– Sałam, baczem.– Witaj, moje dziecko.– Salom, sahibie generale – odpowiedziałem, ściskając podaną mi dłoń.Jej cienkie palce miały mocarny uścisk, jakby pod świetnie nawilżoną skórą skrywała się stal.– Amir będzie wielkim pisarzem – powiedział Baba.Nie wierzyłem własnym uszom.– Jest już po pierwszym roku studiów, ma same piątki.– Ale to dopiero pierwszy rok – dodałem skromnie.– Maszallach – powiedział generał Taheri.– Będziesz pisał o naszym kraju? O jego historii? A może o gospodarce?– Ja piszę prozę – powiedziałem, mając na myśli te kilkanaście opowiadań, zapisanych w oprawnym w skórę notesie od Rahima Chana i sam się sobie dziwiąc, że ten pan tak mnie onieśmiela.– A, literat? Piszesz opowiadania, tak? – zapytał generał.– No, w takich czasach ludziom tego potrzeba.Muszą się czymś pocieszyć.– Położył dłoń na ramieniu Baby i jeszcze raz zwrócił się do mnie.– A skoro o opowiadaniach mowa, to któregoś lata w Dżalalabadzie wybrałem się z twoim ojcem na bażanty – powiedział.– To było świetne.O ile pamiętam, twój ojciec miał równie dobre oko do polowania co nos" do interesów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]