[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zrobiłeś się niemożliwy!- Wiesz, chyba jednak zrobiliście coś źle.Po pierwsze, okłamywaliście mnie przez całe moje życie!- Co? - Miriam nie posiadała się z oburzenia.-Już dobrze, Jake, nie dajmy się ponieść emocjom.- zaczął Alan.Interweniowała także Róża.- Słuchajcie, dajcie spokój.Wszyscy jesteśmy zmęczeni i podenerwowani.Wzięła Jake’a za rękę, ale on odtrącił jej dłoń.- Kiedy to prawda.Okłamywaliście mnie we wszystkim - ciągnął Jake, nabierając rozpędu.- Kłamaliście o pracy tutaj, o sklepie, w ogóle całe życie w Londynie.to wszystko kłamstwa!- Robiliśmy to, aby cię chronić - odparła Miriam.- Dobrze o tym wiesz.- I okłamywaliście mnie w sprawie Filipa, mojego własnego brata! - Jake wpatrywał się w mamę płonącymi oczami, sapiąc z gniewu.- Nienawidzę cię!Słowa na krótką chwilę zawisły w ciszy, po czym Jake odwrócił się, przepchnął przez tłum i pobiegł do zamku.Z piersi Miriam wydarł się szloch, a Alan przyciągnął ją do siebie i przytulił.Kilka minut później Alan i Róża poszli poszukać Jake’a, pozostawiając mamroczący tłum na nabrzeżu.Jake tymczasem wbiegł do stajni Dory i trzasnął za sobą drzwiami.Często uciekał do słonicy, kiedy czuł się źle - jej bliskość pomagała mu się uspokoić.Oczywiście Dora była tylko zwierzęciem, ale robiła wrażenie mądrego stworzenia.Jake poczęstował ją pękiem marchewek, pogłaskał po uszach i zajrzał w stare oczy, szukając w nich odpowiedzi na dręczące go pytania.Słysząc nawoływania ojca i ciotki, wlazł do pojemnika na słomę, skrywając się w nim całkowicie.Po kilku chwilach wołania umilkły.Jake’owi dobrze leżało się w sianie.Był zmęczony, powieki ciążyły mu coraz bardziej i bardziej.Nagle spłynęła nań wizja - nie był pewien, czy to sen, czy może halucynacja.Jego mama krzyczała z przerażenia, a „Escape” zmagał się ze sztormem i szedł na dno, wciągany pod spienione fale.Jake otworzył szeroko oczy i gwałtownie usiadł.- Muszę ich zatrzymać - wymamrotał.Wyskoczył z pojemnika, wybiegł ze stajni i pognał ścieżką na drugą stronę wyspy.Jednak nabrzeże było opustoszałe, jeśli nie liczyć jednej tylko osoby, zaś „Escape” znikał już na szarej linii horyzontu.- Nieeeee! - krzyknął Jake.Signor Gondolfino patrzył za odpływającym statkiem.Jake przebiegł obok niego, by stanąć na samej krawędzi nabrzeża.- Przepraszam! Naprawdę, bardzo przepraszam! - zawołał ile sił w płucach.Morze zdawało się naigrawać z jego wysiłków.Nie było żadnej szansy, aby usłyszano go na statku.Signor Gondolfino przykuśtykał do niego ostrożnie, postukując o kamienne nabrzeże laseczką z kości słoniowej.- Mi dispiace tanto, Jake - powiedział łagodnym tonem, kładąc mu dłoń na ramieniu.-Bardzo mi przykro.Twoja mama prosiła, aby ci to przekazał.- Podał Jake’owi karteczkę.Jesteś moim wyjątkowym chłopcem, kocham Cię.MamaJake patrzył, jak maszty „Escape” znikają za horyzontem.Nagle twarz wykrzywił mu grymas rozpaczy i chłopiec się rozpłakał.Signor Gondolfino objął go ramieniem.- Piangi, caro mio.Płacz sobie.Łzy dobrze ci zrobią.Ciężko jest być dorosłym.Magari fossimo bambini per sempre.Gdybyśmy tylko mogli być dziećmi na zawsze.Kropla deszczu sfrunęła z nieba, by rozprysnąć się na klapie jedwabnej marynarki Gondolfina.W ślad za nią spadła następna, a potem jeszcze jedna.Wkrótce marynarka była całkiem , całkiem przemoczona.Dzwon zagładyJake nie mógł zasnąć.Przewracał się z boku na bok i wzdychał, nękany wspomnieniem niedawnych wydarzeń.Minęła już druga, kiedy usłyszał pojedynczy, głęboki gong, dobiegający z jakiegoś miejsca daleko poniżej jego pokoju.Na wyspie było wiele dzwonów, które biły z najrozmaitszych przyczyn, ale ten miał charakterystyczny ton, który nie był znany Jake’owi.Brzmiał złowieszczo.Kilka chwil później Jake usłyszał trzaśnięcie drzwiami i tupot pośpiesznych kroków na korytarzach.Przyskoczył do okna i spojrzał w dół.Galliana, nerwowymi ruchami zapinając płaszcz, wydawała rozkazy dwóm marynarzom.Kiedy ci pognali, by przygotować do rejsu „Tulipana” - statek, na którym Jake popłynął na pechową misję do Sztokholmu - od strony zamku nadbiegł Jupitus Cole, zapinając żakiet i trzymając pod pachą swój nieodłączny cylinder, za nim zaś truchtał doktor Chatterju, dźwigający pękatą skórzaną walizę.Jake musiał się dowiedzieć, co się dzieje.Zarzucił na siebie, co miał pod ręką, naciągnął buty i pędem zbiegł na dół.- Co się stało? - zapytał doktora, dobiegłszy do nabrzeża.- Dzwon zagłady! Odezwał się!- Dzwon zagłady?- SOS.Ktoś wpadł w tarapaty, próbując przejść przez północno-zachodni punkt czasohoryzontu!Punkty czasohoryzontu - o czym Jake wiedział - były miejscami, przez które agenci mogli przedostawać się do innych czasów.Natychmiast naszła go straszna myśl, od której zakręciło mu się w głowie.- Czy to moi rodzice? - spytał, przypominając sobie swoją przerażającą wizję.- Nie - odpowiedział Chatterju.- Sygnał wezwania pomocy nadszedł z przeszłości, z końca osiemnastego wieku.Twoi rodzice zmierzali w przeciwnym kierunku.- Może zgubili się w czasie - upierał się Jake.Nie byłby to pierwszy raz, kiedy skręcili w złą stronę.- Wszystko, co mamy, to SOS - odparł doktor, otwierając walizę, aby skontrolować jej zawartość.Była pełna instrumentów medycznych, flaszek z miksturami i strzykawek.Galliana i Jupitus krzątali się już na „Tulipanie”, uruchamiając maszyny.Chatterju zamknął walizę i wbiegł po trapie na pokład.Jake rozpaczliwie chciał pobiec za nim.- Czy mógłbym się przydać? W jakikolwiek sposób? - zawołał z nadzieją.Galliana i Jupitus odpowiedzieli spojrzeniem, które nie pozwalało wątpić o ichnegatywnym nastawieniu do tego pomysłu.Ale doktor Chatterju pośpieszył z odsieczą:- Im więcej rąk do pomocy, tym lepiej.Kto wie, w jakie kłopoty się wpakowali.Kimkolwiek są.Galliana pokiwała głową z ociąganiem.- Dobrze.Pośpiesz się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]