[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mi nigdy jej nie zazdrościła.Rozglądała się błękitnymi oczami, szeroko rozkładającskrzydła nad gniazdem.A kiedy zasypialiśmy z Keą przytuleni, Mi wtulała głowę w miękkimech i również usypiała.Wkrótce pod skorupkami jaj wyczuwaliśmy bijące serca piskląt.Kea i Mi przestały opusz-czać gniazda.Krążyłem teraz między nimi a światem, przynosząc owady, gąsienice, owoce,kłącza, nasiona i wszystko, co mogło być w gniezdzie potrzebne.Gdy wreszcie pękła skorupka pierwszego lęgu w jej życiu, Kea dokładnie rozdzieliła spę-kane jajko, uważając, by ostre krawędzie nie uszkodziły pisklęcia.Wyrzuciła skorupki, zasia-dła na ślepym, nie opierzonym pisklaku, otulając go puchem piersi.Zachwycona muskaładziobem pozostałe jaja, wsłuchując się w dochodzące z nich odgłosy.Słuchałem tych ledwiewyczuwalnych ech, dobiegających z zielono brązowych podłużnych owali.Pisklęta mu-skały dziobem i pazurkami błonę wyściełającą wnętrza jajka, napierały kabłąkowatymi krę-gosłupami, przesuwały się, zbierając siły przed ostatecznym natężeniem i rozbiciem krępują-cego pancerza.Następny ciemnoróżowy dziób zamigotał w otworze skorupki i Kea rozkrzyczała się zeszczęścia.Wyciągnęła ostre resztki spod pisklęcia i odrzuciła do krawędzi.Mi podbiegła,chwyciła skorupkę i wyrzuciła na zewnątrz.Jej jaja pękły równocześnie z pierwszym jajemKei i dwa nieporadne pisklaki leżały teraz w gniezdzie.Przynosiłem jedzenie pisklętom w obu gniazdach.Wylatywałem przed świtem, łapałemćmy, komary i kałużnice, które od razu dostarczałem wygłodzonym pisklętom.Kiedy poja-wiałem się w gniezdzie, widziałem wytrzeszczone oczy Kei i Mi. Chodz tu! prosiła Kea. Chodz do mnie! wzywała Mi.Kiedy podbiegałem do Kei i rozdawałem kawałki dżdżownicy lub smacznego kłącza, wi-działem gniewne spojrzenia Mi.Kiedy podfruwałem do Mi, Kea groznie stroszyła pióra ipotrząsała dziobem.Zostawiałem jedzenie i wyfruwałem.Tak trwało do południa, do chwili,kiedy zarówno Kea, jak i Mi uznawały, przeważnie równocześnie, że powinienem je zastąpićw ogrzewaniu i wysiadywaniu piskląt.Siadałem więc raz w jednym gniezdzie, raz w drugim,starając się uciszać szeroko rozwarte, żółte dzioby własną śliną i resztkami na wpół strawio-nych chrabąszczy i nasion, wydobywanych z głębi żołądka.Z drugiego gniazda dobiegaływówczas skargi, odgłosy niezadowolenia i grozby.Czekałem niecierpliwie na powrót którejkolwiek samicy, by nieco odpocząć.Z każdymdniem czułem się bardziej zmęczony i coraz częściej zapadałem w drzemkę.Odlatywałem kukępie pobliskich topoli i usypiałem w gałęziach, kołysany poszumem liści.Szukałem samot-ności, ciszy, oddalenia od zgiełku gniazd, samic, piskląt.Teraz rozumiałem, dlaczego tak czę-sto spotykałem dojrzałe kruki, gawrony i kawki ukryte w zacisznych niszach, dziuplach, gę-stych koronach drzew, siedzące na złamanych pniach, zaszyte głęboko w listowiu, ukrywają-ce się na poddaszach.46Te ptaki chciały być same.Półprzymknięte powieki rozwierające się przy byle szeleście,nastroszony puch na głowach i płaszczu skrzydeł wskazywał, że chcą pozostać nie zauważo-ne.Patrzyły z wrogością i często przepędzały mnie, oburzone, że ośmieliłem się naruszyć ichsamotność, przerwać ciszę, w której usiłowały odpocząć.Siedząc między ścianami zieleni zpodobną niechęcią słuchałem odległych głosów kawek, szumu skrzydeł ptaków czy pobeki-wań jeleni.Byłem szczęśliwy, że nikt mnie nie dostrzega i nie szuka, a jednocześnie wiedziałem, żechwile błogiej samotności nie mogą trwać długo, że skończą się nagłym krzykiem ptaka, in-truza, żądnej mięsa pustułki lub skradającego się po konarze płowego kota, których pełno wokolicy.Otwieram oczy, przeciągam się, ziewam, patrzę w dół, na brązowe kopce mrowisk, którerozsadziły płyty ułożone tu przez bezskrzydłych.Z wysoka dobiegają głosy szczygłów karmiących pisklęta.Z płytkiej dziupli raz po razwyglądają drobne żółtodziobe głowy.W gniezdzie pod szarymi krokwiami dachu Kea i Mi oczekują mego powrotu.Przymykam oczy i przez dłuższą chwilę wydaje mi się, że jestem na południu, w moimmieście, siedzę na baldachimie i obserwuję refleksy słońca na kolorowych ścianach.Tęsknię.Czuję się obco wśród wichrów, chłodów, deszczów i nagłych zmian pogody, wil-gotnych cegieł, zapleśniałych ścian. Co tu robię? Dlaczego tu przyleciałem? skarżę się wśród obcej, ciemnozielonej gę-stwiny, przez którą przeświecają ciężkie, pełne wody chmury, wypełniające horyzont aż pokrańce. Trzeba wracać! przekonuję sam siebie. Nie możesz, dopóki nie odchowasz piskląt.Dopiero wtedy wrócisz.Powieki znowu stają się ciężkie.Zapadam w półsen.Skrzeczenie, głośny, donośny wrzasksrok.Skaczą po sąsiednich gałęziach, kłócą się, biją, przeganiają, wrzeszczą.Są większe ibardziej puszyste od srok, którym tam, na południu, przewodzi Sartoris.Udają, że mnie niewidzą.Zciga mnie jazgot, charkot kłótliwej biało czarnej czeredy.%7łałosny krzyk szczygławskazuje, że sroki wdarły się do dziupli pod sękiem i porywają pisklęta.Rozkładam skrzydła i pozwalam, by wiatr kołysał mnie, podbijał od dołu, szeptał w pió-rach, przeczesywał puch, chłodził podkulone stopy.W półśnie krążę nad głębokimi wąwozami ulic, rozpadającymi się mostami, nabrzeżamiporośniętymi trawą i cherlawymi drzewami, wciśniętymi w szczeliny, dziury, załomy.Przymykam oczy i pozwalam nieść się w stronę niebieskosiwej płaszczyzny morza.Przezciemnogranatowe chmury przebija słońce, ogrzewając szczyty moich skrzydeł.Jestem szczęśliwy.Olbrzymie czerwone ptaki wirują w zrenicach.Przypominają tamtewysmukłe, długonogie, wyniosłe, o ciężkich błoniastych dziobach, które szybowały nad mo-czarami, gubiąc drobne ryby i skorupiaki.Przypominają też kruki, ich wydłużone szpony izakrzywione dzioby do rozbijania i rozszarpywania zdobyczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]