[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie spojrzał na Frasera, ale nie musiał.- Zabójca wpada w panikę i postanawia pozbyć się zwłok, tym razem skutecznie, iprzy okazji zatrzeć za sobą ewentualne ślady.Robiąc to, zabija policjanta i omal nie zabijapana.- Zamieszał herbatę, przykrył imbryk pokrywką i spojrzał na nas pytająco.- Jakieśuwagi?- Tego sukinsyna kręci ogień - powiedział Fraser.- To piroman czy jak się to tamnazywa.Nie byłem tego taki pewny.- Czy były tu przypadki podpaleń? - spytałem Brody ego.- Nie, nie słyszałem.W ka\dym razie odkąd tu mieszkam.- Więc dlaczego akurat teraz? Nie jestem psychologiem, ale wątpię, czy mo\na naglezmienić się w piromana.- Mo\e chciał lepiej zatrzeć ślady? - podsunął Fraser.- W takim razie znowu wracamy do pytania, dlaczego zwłoki Ja-nice Donaldsonzostawił w chacie, zamiast zrzucić je ze skał do morza - odparłem.- Wtedy nigdy by ich nieznaleziono.Nie, coś tu ciągle przeoczamy.- Albo niepotrzebnie komplikujemy - odparował kłótliwie Fraser.Brody w zamyśleniunalał herbatę.- Wróćmy do napaści na Grace.Moim zdaniem to był przypadek.Weszła na jacht,kiedy napastnik niszczył nadajniki.Wynika z tego, \e wiedział, \e policyjny sprzęt nie działa.- To wyklucza Camerona.- Fraser posłodził herbatę.- Nikt z nas mu o tym niepowiedział.Musiał dostać cynk od któregoś z nich, tych ze stoczni.Od Kinrossa albo odjakiegoś innego sukinsyna.Oni wiedzieli, \e nie mamy łączności.Kiedy byliśmy na promie,mogli podskoczyć na jacht, zniszczyć nadajniki i napaść na \onę Strachana.Odło\ył ły\eczkę.Brody podniósł ją bez słowa, zaniósł do zlewu, wrócił ze ścierką istarł ze stołu mokrą plamę.- Mo\liwe - powiedział, siadając.- Ale nie mo\emy zakładać, \e to jeden z nich.Mogli komuś o tym powiedzieć.I nie zapominajmy, \e o naszych planach wiedział ktośjeszcze.Domyśliłem się, do czego zmierza.- Strachan? Kiwnął głową.- Spytał go pan o to, kiedy przyjechał do chaty.Facet nie jest głupi, od razu dodał dwado dwóch.Wierzyłem w jego instynkt, ale tym razem uznałem, \e ocenia Strachana poprzezpryzmat dzielącej ich niechęci.Widziałem, jak Strachan zareagował na widok zwłokDuncana.Nawet jeśli udawał zaszokowanego, trudno jest zwymiotować na zawołanie bezwzględu na to, jak dobrym jest się aktorem.Fraser podzielał moje wątpliwości.- A gdzie tam.Przecie\ widzieliśmy, w jakim był stanie.Trząsł się jak galareta.Zresztą po jakiego diabła miałby napadać na własną \onę, a potem biec po pomoc? Bez sensu.Jeśli chciał odwrócić od siebie podejrzenia, sens w tym jest - zauwa\ył łagodnieBrody.Wzruszył ramionami.- Ale mo\e ma pan ra cję.Mo\e to zupełnie ktoś inny.Mo\ezniszczył nadajniki na jachcie na wszelki wypadek, \eby się dodatkowo zabezpieczyć.Poprostu myślę, \e w tej chwili nie mo\emy nikogo wykluczyć.Fakt.Duncan zginął, bo za du\o rzeczy przyjęliśmy za pewnik.- Wcią\ nie rozumiem, co chciał osiągnąć, niszcząc nadajniki na jachcie -powiedziałem.- Przecie\ nawet gdyśmy mogli nawiązać łączność z Wallace em, w takąpogodę nikt by tu nie przyjechał.No więc po co?Brody wypił łyk herbaty i ostro\nie postawił kubek na podkładce.- Mo\e chodziło mu o czas.Dla Wallace a to morderstwo sprzed miesiąca.Wa\ne, alenie najwa\niejsze.Nie martwi ich zbytnio nawet to, \e do nich nie dzwonimy, bo wiedzą, \ełączność wysiadła.Gdyby wiedzieli, \e zamordowano tu policjanta, śmigłowiecwystartowałby, kiedy tylko pozwoliłaby na to pogoda.A tak spokojnie zaczekają.Dlategodopóki my nie mamy łączności, zabójca ma czas, \eby stąd zwiać, zanim zaczniemy goszukać.- Zwiać dokąd? Nawet jeśli zorganizuje jakąś łódz, to pustkowie.- Tylko pozornie, panie doktorze - odparł z uśmiechem Brody.- Jest tu ponaddwieście czterdzieści kilometrów linii brzegowej, gdzie mo\na łatwo się zgubić.W zasięgujest równie\ Szkocja, Islandia i Norwegia.- I myśli pan, \e zabójca zaryzykuje?Pies poło\ył mu łeb na kolanach.Inspektor pogłaskał go czule.- Mówię tylko, \e to mo\liwe.On dobrze wie, \e nie mo\e tu zostać.- No i co teraz? - spytał Fraser.Brody wzruszył ramionami.- Nic.Będziemy się pilnowali.I modlili o lepszą pogodę.Pilnować się i modlić.Bardzo mnie to pocieszyło.Zaraz potem pojechaliśmy rangę roverem do hotelu.Od rana nic nie jedliśmy ichocia\ \aden z nas nie miał apetytu, musieliśmy się pokrzepić.Deszcz ustał, ale wichuraustawać nie zamierzała.Wcią\ nie było prądu, nie paliły się latarnie i w świetle reflektorówstrome opustoszałe uliczki nabierały widmowego wyglądu.Wysiedliśmy i od razu usłyszeliśmy dochodzący z hotelu gwar.Brody zmarszczyłbrwi i zadarł podbródek, jakby coś zwietrzył.- Niedobrze - powiedział.Bar był przepełniony, ludzie tłoczyli się w drzwiach i na korytarzu.Gdy nas zobaczylii gdy po sali rozniosła się wiadomość, \e przyjechaliśmy, zaczęły odwracać się ku namwszystkie głowy.Rozmowy ustały, zapadła cisza.- Co teraz? - mruknął Fraser.Nagle tłum zafalował i stojący w drzwiach zrobili komuś przejście.Szedł ku namKinross, a tu\ za nim zwalisty Guthrie.Lodowate spojrzenie kapitana musnęło Frasera i spoczęło na Brodym.- Coś pan nam obiecał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]