[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz po chwili znowu inna myśl przyszła mu do głowy.A jeśli onaodpowie: Idzże waćpan na wojnę, mości żołnierzu, a po wojnie bę-dziesz rok do mnie jezdził i w ślepki mi patrzył, bo ja człowiekowi,którego nie znam, duszy i ciała od razu nie oddam.Wtedy wszystko przepadnie.%7łe przepadnie, czuł to pan Wołodyjowski doskonale; bo pominąw-szy pannę, którą przez ten czas inny wziąść może, nie był pan Wołody-NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG71jowski pewny własnej stałości.Sumienie mu to mówiło, że w nim sa-mym afekt zapalał się, bywało, tak jak słoma, ale i gasł jak słoma.Wtedy wszystko przepadnie!.I kołatajże się dalej, żołnierzu tu-łaczu, z obozu do obozu, z bitwy na bitwę, bez dachu na świecie, bezduszy żywej bliskiej.Rozglądaj się po wojnie na cztery strony świata,nie wiedząc, gdzie głowę poza cekhauzem złożyć!Ostatecznie pan Wołodyjowski nie wiedział, co czynić.Ciasno mu się jakoś uczyniło w pacunelskim dworku i duszno,więc wziął czapkę, by wyjść trochę na drogę i słońca majowego zażyć.W progu natknął się na jednego z ludzi Kmicicowych w niewolę wzię-tych, któren staremu Pakoszowi przypadł w udziale.Kozak grzał się nasłońcu i na bandurze brzdąkał. A co ty tu robisz? pytał pan Wołodyjowski. Hraju, pane odpowiedział Kozak podnosząc wynędzniałą twarz. Skąd ty jesteś? pytał dalej pan Michał, kontent, że ma jakowąśw rozmyślaniach przerwę. Z daleka, pane, spod Zwiahla. Czemużeś to nie umknął jako reszta twoich towarzyszów? O, tacysynowie! Darowała was szlachta życiem w Lubiczu, by mieć roboci-znę, a wyście zaraz poumykali, ledwie z was łyka zdjęto. Ja nie ucieknę.Tu zdechnę jak sobaka. Takżeś tu sobie upodobał? Komu lepiej na polu, to umyka, a mnie tu lepiej.Ja miał nogęprzestrzeloną, a tu mnie ją obwinęła szlachcianka, starego córka, i do-bre słowo rzekła.Takiej ja krasawicy na oczy nie widział.Na co mnieodchodzić? Któraż ci tak dogodziła? Marysia. I ty już ostaniesz? Jeśli zdechnę, to i wyniosą, a nie, to ostanę. Zali myślisz u Pakosza córkę wysłużyć? Ne znaju, pane. Pierwej by takiemu hołyszowi śmierć dał niż córkę. U mnie czerwońce w lesie zakopane: dwie garści. Z rozboju? Z rozboju, pane. Choćbyś i garniec miał, toś chłop, a Pakosz szlachcic. Ja z bojarów putnych.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG72 Jeśliś ty z bojarów putnych, toś gorzej niż chłop, boś zdrajca.Jakże ty mogłeś nieprzyjacielowi służyć? Ja mu i nie służył. A skądże was pan Kmicic brał? Z gościńca.Ja służył u pana hetmana polnego, ale potem chorą-giew rozlazła się, bo nie było co jeść.Do domu nie miałem po co wra-cać, bo spalony.Inni na gościniec poszli rozbijać, tak i ja z nimi po-szedł.Pan Wołodyjowski zdziwił się mocno, gdyż aż dotąd sądził, że panKmicic napadł Oleńkę z siłami pożyczonymi u nieprzyjaciela. To pan Kmicic nie od Trubeckiego was dostał? Było między nami najwięcej takich, co przedtem u Trubeckiego iChowańskiego służyli, ale tak i od nich zbiegli na gościńce. I dlaczego wy za panem Kmicicem poszli? Bo on sławny ataman.Nam mówili, że na kogo on krzyknie, żebyza nim szedł, to jakby mu talarów w mieszek nasypał.Dlatego my po-szli.No, Bóg, nie poszczęścił!Pan Wołodyjowski począł głową kręcić i rozmyślać, że jednak tegoKmicica zanadto uczerniono; potem spojrzał na wybladłego bojarzynkai znów głową pokręcił. Także ty ją miłujesz? Oj! tak, pane!Pan Wołodyjowski odszedł, a odchodząc pomyślał sobie: Ot!Rezolutny człowiek.Ten sobie głowy nie łamał: pokochał i zostaje.Tacy najlepsi.Jeśli naprawdę on z putnych bojarów, toć to tenżegatunek co i zaściankowa szlachta.Jak swoje czerwońce wygrzebie,może mu stary Marysię odda.A czemu? Bo w palce nie stukał, jeno sięzawziął, że ją dostanie.Zawezmę się i ja!Tak rozmyślając szedł pan Wołodyjowski drogą po słońcu, czasemstawał i w ziemię oczy wbijał lub je w niebo podnosił; to znów szedłdalej, aż nagle ujrzał lecące po niebie stadko dzikich kaczek.Wówczas począł sobie z nich wróżyć: jechać, nie jechać?.Wypa-dło mu, żeby jechać. Pojadę, nie może inaczej być!To rzekłszy zawrócił do domu; ale po drodze wstąpił jeszcze dostajenki, przed którą dwóch czeladniczków jego w kości grało. Syruć rzekł pan Wołodyjowski a grzywa u Basiora zaplecio-na? Zapleciona, panie pułkowniku!NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG73Pan Wołodyjowski wszedł do stajni.Basior odezwał mu się od dra-binki; rycerz zbliżył się, poklepał go po boku, następnie jął liczyć war-kocze na karku. Jechać.nie jechać.jechać!.Wróżba wypadła znów pomyślnie. Konie siodłać i samym się przybrać uczciwie! zakomenderowałpan Wołodyjowski.Za czym prędko już poszedł do domu i począł się stroić.Wdział bu-ty wysokie, rajtarskie, żółte, z klapkami na podbiciu i złoconymi ostro-gami, a mundur nowy, czerwony; do tego rapierek w stalowej pochwie,przedni, z gardą złotem przerabianą; do tego półpancerzyk z jasnej stalipokrywający tylko wierzchnią część piersi pod szyję; miał i kołpaczekrysi z pięknym piórem czaplim, ale że ten do polskiego tylko ubiorupasował, więc go zostawił w skrzyni, a na głowę wdział hełm szwedzkiz czółenkiem i wyszedł przed ganek. Gdzie to wasza miłość jedzie? pytał go stary Pakosz siedzącyna przyzbie. Gdzie jadę? Słuszna, abym tej tam waszej panny o zdrowie spy-tał, bo za grubianina by mnie wziąć mogła. Od waszej miłości aż łuna bije
[ Pobierz całość w formacie PDF ]