[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Witam, lordzie szeryfie - powiedziała z chłodną uprzejmością, pomimo że strach plątał jej język.- Czemu zawdzięczamy ten honor?Oparł niedbale stopę na najniższym stopniu i spojrzał na Jane.Spostrzegła intensywną zieleń jego oczu pod czarnymi brwiami.- Opończy.Patrzyła na niego, nie rozumiejąc.Skinął ręką.Wysoki,jasnowłosy Norman wystąpił naprzód z przewieszonym przezramię okryciem.Za nim kilkunastu mężczyzn w czarno-złotychbarwach zsiadło z koni i poprowadziło je przez podwórzew stronę płytkiego rowu z wodą przy studni.Kopyta stukałyna kocich łbach.Promienie słońca lśniły na hełmach, kolczugachi broni, lecz nie docierały pod przyłbice.Jane przyjrzała się ciemnoniebieskiej wełnianej opończy naramieniu jasnowłosego Normana.- Ach, tak -powiedziała, nagle ją rozpoznając.-Tak.Mojaopończa.Jak to miło z pana strony, szeryfie, że przywiózł miją pan z tak daleka.- Nie przyjechałem z tak daleka, aby okazać się miłym.Harda odpowiedz wystraszyła jąjeszcze bardziej, lecz uśmiechnęła się, unosząc brew.- Rozumiem.Jakakolwiek kieruje panem pobudka, cieszęsię z odzyskania opończy.I wyciągnęła po nią rękę.Jasnowłosy Norman zawahał się,ale Devaux skinął dłonią i rycerz oddał okrycie właścicielce.Miał miłą powierzchowność.Jasne włosy, dłuższe niż u innych,sięgały ramion, otaczając twarz.Nieprzysłonięte przyłbicąpiwne oczy spoglądały śmiało i z humorem.Spojrzał na Janez nieukrywaną ciekawością.- Do usług, milady.68Devaux zmienił pozycję, przybliżając się do progu.Jegobuty lśniły.- Pragnę z panią porozmawiać, milady.Sam na sam.Serce Jane zabiło mocniej, lecz zdołała się uśmiechnąći pokręcić głową.- Obawiam się, że przybywa pan w bardzo nieodpowiednimczasie, lordzie szeryfie.Moje gospodarstwo nie jest przygotowane na goszczenie tak szacownej osobistości i.- Nie zrozumiała mnie pani, lady Neville.Nie jest touprzejma prośba o spędzenie czasu w pani miłym towarzystwie.Nie pozostawił jej wyboru.Odparła najspokojniej, jak potrafiła:- Najmocniej przepraszam, lordzie.Nie zdawałam sobiesprawy, że przybył pan ze specjalną misją.Nie odpowiedział.Brak wyjaśnień, po co przyjechał, trochęją uspokoił.Zdając sobie sprawę, że postępuje za nią, weszłado domu.Kiedy jej wzrok przywykł do mroku, spostrzegłaDenę, przyglądającą się jej od drzwi.Jej oczy były wielkiez przerażenia.Jane wydała jej polecenie:- Dena, przynieś nam coś do picia.- Tak, milady.- Dena przelotnie spojrzała na wysokiegoNormana i spuściła oczy.Wiek i nadwaga sprawiały, że poruszałasię niezręcznie.Wykonała dyg w stronę szeryfa i szybko odeszła.Devaux milczał.Był pełen wdzięku i stanowczości.Węzełw żołądku Jane zacisnął się mocniej; westchnęła głęboko, abydodać sobie odwagi.Weszli do holu.Pobielone wapnem gipsowe ściany nabrały odcieni ochryw świetle wpadającym przez witrażowe okna.W połowie holubiegły dwie linie drewnianych słupów, podtrzymujących sufit.Jedną ścianę zajmowało nowe kamienne palenisko, nadzwyczajefektywnie odprowadzające dym do komina.Jane słyszała za sobą jego kroki na czystej plecionce z sitowia.Czuła go za sobą.Jego cicha obecność zdawała się wypełniać69cały hol.Onieśmielał ją.Zacisnęła dłonie w pięści.Gdybyzechciał ją aresztować, byłaby bezsilna.Obejrzała się.Devaux był przerażająco blisko.Zwiatło,wpadające przez nieregularne prostokąty szybek, pozostawiłojego twarz w cieniu.- Pachniesz miętą, pani.Tego nie oczekiwała.Uwaga światowa i nieszkodliwa.Szukała odpowiedzi, która nie zabrzmi głupio ani zbyt ostrożnie.Gdy nic nie przyszło jej na myśl i milczenie stało się pełnenapięcia, kącik warg Devaux nieco się uniósł.Nie był touśmiech, raczej wyraz satysfakcji z jej zażenowania.Zakłopotana, uniosła dłoń do szyi.Palce natrafiły na małepaciorki różańca, który założyła dziś rano.Chłodne kamykioznaczające wołanie o wybawienie; bezskuteczne błaganiazdobiące jej szyję.Devaux przyglądał się jej.Milczenie stało się nieznośne.Słowa kłębiły się w jej umyśle i grzęzły w zaciśniętym gardle.On wie.Lecz skąd? Czym się zdradziła?Pragnęła się odezwać, przerwać ciążącą ciszę słowami obrony.Jednak nie była w stanie nic powiedzieć; język splątałopoczucie winy.Nie z powodu usiłowania kradzieży, lecz z powodu jegoskutków.Czterech mężczyzn poniosło śmierć.Nawet nie zamykając oczu, widziała ich leżących na drodze, zielone kaftanyprzesiąknięte krwią.Perrin, Oswald, Adam, Wace.Najdzielniejsiz dzielnych.Gdy umknęła z Johnem, Willem i Alanem, ginąc w knieii pozostawiając na drodze zabitych, ich dusze odeszły w wieczność nie żegnane modlitwą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]