[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak w miejscu, gdzie lezal duzy i nieporeczny zestaw klockow, by z nich ukladac wyniki obliczen, posrodku sieci wielokrazkow i dzwigni tkwilo teraz gesie pioro.–Popatrz.– Adrian nerwowo wystukal bardzo prosty problem.– To powstalo po przeliczeniu tych wszystkich zaklec zaraz po kolacji.Mrowki ruszyly szybciej.Zakrecily sie kola zebate.Sprezyny i dzwignie szarpnely tak gwaltownie, ze Myslak odstapil o krok.Pioro chwiejnie przesunelo sie nad kalamarz, zanurzylo sie i powrocilo nad papier, ktory Adrian ulozyl pod dzwigniami.Zaczelo pisac.–Troche plami – wyjasnil bezradnie student.– Co sie tu dzieje?Myslak zastanawial sie nad tym.Ostatnie wnioski nie byly pocieszajace.–No… wiemy przeciez, ze ksiazki o magii staja sie troche… swiadome – zaczal.– A my zbudowalismy maszyne do…–To znaczy, ze ona jest zywa?–Dajmy spokoj, nie warto wpadac w okultyzm.– Myslak staral sie mowic z rozbawieniem.– Przeciez jestesmy magami.–Pamietasz ten zlozony problem pol thaumicznych, ktory mialem wprowadzic?–Tak.I co?–Udzielil mi odpowiedzi o polnocy – rzekl Adrian z pobladla twarza.–To dobrze.–Tak, dobrze, tyle ze wprowadzilem ten problem dopiero o wpol do drugiej.–Chcesz powiedziec, ze dostales odpowiedz, zanim zadales pytanie?–Tak!–W takim razie po co w ogole pytales?–Przemyslalem to sobie i uznalem, ze chyba musze.Znaczy, nie moglby znac tej odpowiedzi, gdybym mu nie powiedzial, na czym polega problem.Prawda?–Sluszna uwaga.Hm… a po co czekales az dziewiecdziesiat minut?Adrian popatrzyl na swoje spiczaste buty.–Ja… schowalem sie w wychodku.Wiesz, Zacznij z Poczatku mogl…–Dobrze, dobrze.Idz, zjedz cos.–Myslak, czy nie majstrujemy przy rzeczach, ktorych nie rozumiemy?Myslak spojrzal na gnomiczna bryle maszyny.Nie wydawala sie grozna, jedynie… inna.Pomyslal: najpierw majstrowac, pozniej rozumiec.Trzeba troche pomajstrowac, zanim dostanie sie cokolwiek, co mozna probowac zrozumiec.Najwazniejsze to nigdy, ale to nigdy nie wracac i nie chowac sie w Toalecie Nierozumnosci.Trzeba jakos objac umyslem wszechswiat, zanim zechce sie troche go przekrecic.Moze nie powinnismy nadawac ci imienia.Nie zastanawialismy sie wtedy.To byl taki zart.A nalezalo pamietac, ze imiona sa wazne.Rzecz z imieniem to cos wiecej niz tylko rzecz.–Idz juz, Adrianie – polecil stanowczo.Usiadl i starannie wpisal:Halo.Rozne elementy poruszyly sie.Pioro napisalo:+ + +?????? + + + Halo + + + Zacznij Z Poczatku + + +Nad glowa Myslaka wlecial przez otwarte okno niepozorny motyl o zoltych skrzydelkach z czarnym wzorem.Myslak rozpoczal obliczenia przerzutu pomiedzy Hunghung i Ankh-Morpork.Motyl przysiadl na moment w labiryncie szklanych rurek.Kiedy odfrunal, pozostawil po sobie malenka plamke nektaru.W dole Myslak bardzo starannie wprowadzal dane.Mala, ale znaczaca mrowka, jedna z tysiecy, wyszla przez pekniecie w szkle i nim wrocila do pracy, przez kilka sekund ssala slodka ciecz.Po chwili HEX udzielil odpowiedzi.Poza pewnym malym, lecz znaczacym szczegolem, byla absolutnie poprawna.***Rincewind sie odwrocil.Z grzmotem trzaskow i zgrzytow Czerwona Armia odwrocila sie takze.Rzeczywiscie byla czerwona.Miala, jak zauwazyl Rincewind, ten sam kolor co gleba.W ciemnosci zderzyl sie z kilkoma figurami.Nie zdawal sobie sprawy, ze jest ich az tyle.Dlugie szeregi niknely w odleglych cieniach.Na probe odwrocil sie jeszcze raz.Za nim jeszcze raz rozleglo sie ciezkie tupanie.Po kilku nieudanych probach odkryl, ze jedynym sposobem, by stanac z nimi twarza w twarz, jest zdjecie butow, odwrocenie sie i wlozenie butow na powrot.Na chwile opuscil przylbice i zobaczyl siebie, jak na chwile opuszcza przylbice.Wyciagnal reke.Oni wyciagneli rece.Podskoczyl.Oni podskoczyli z hukiem, od ktorego zakolysaly sie szklane kule.Blyskawice strzelily spod ich butow.Nagle ogarnela go chec, by wybuchnac histerycznym smiechem.Dotknal nosa.Oni tez dotkneli nosow.Z oblakancza uciecha wykonal tradycyjny gest odsylajacy demony.Siedem tysiecy terakotowych srodkowych palcow wysunelo sie w strone sklepienia.Probowal sie uspokoic.Okreslenie, ktorego nerwowo poszukiwal jego umysl, wyplynelo wreszcie na powierzchnie.Brzmialo: golem.Nawet w Ankh-Morpork byl jeden czy drugi.Zawsze spotykalo sie je w okolicach, gdzie zyli magowie lub kaplani o charakterze eksperymentatorow.Golemy na ogol to zwykle gliniane figury, ozywiane odpowiednim zakleciem czy modlitwa.Wykonywaly proste zadania, ale ostatnio wyszly z mody.Klopot nie polegal na zmuszeniu ich do pracy, ale na sprawieniu, by prace przerwaly.Jesli na przyklad czlowiek kazal golemowi kopac ogrodek i zapomnial o nim, po powrocie zastawal grzadki fasoli dlugie na poltora tysiaca mil.Rincewind przyjrzal sie rekawicy.Ostroznie dotknal obrazka walczacego zolnierza.Dzwiek siedmiu tysiecy rownoczesnie dobywanych mieczy przypominal rozdzieranie grubego arkusza blachy.Siedem tysiecy ostrzy wymierzylo w Rincewinda.Cofnal sie o krok.Armia rowniez.Znalazl sie w grocie razem z siedmioma tysiacami uzbrojonych w miecze sztucznych zolnierzy.Fakt, ze chyba mogl nimi sterowac, wcale go nie uspokajal.Teoretycznie przez cale zycie sterowal Rincewindem i co mu z tego przyszlo?Przyjrzal sie malym obrazkom.Jeden z nich przedstawial zolnierza z dwoma glowami.Kiedy go dotknal, armia wykonala w tyl zwrot.Aha.Teraz trzeba sie stad wydostac…***Orda obserwowala krzatanine wsrod ludzi pana Honga.Ciagneli na pierwsza linie jakies ciezkie obiekty.–Nie wygladaja mi na lucznikow – zauwazyl Maly Willie.–To Szczekajacy Pies – oswiadczyl Cohen.– Wiem cos o tym.Widzialem takie.Maja taka rure pelna fajerwerkow, a kiedy sie je podpali, z drugiego konca wylatuje duzy kamien.–Czemu?–A ty bys czekal, jakby ci podpalili fajerwerki kolo dupy?–Ucz, on powiedzial "dupa" – poskarzyl Truckle.– A tu jest napisane, ze nie wolno mowic…–Mamy przeciez tarcze – przypomnial Saveloy.– Jestem pewien, ze jesli staniemy blisko siebie i wystawimy tarcze nad glowy, nic nam nie grozi.–Kamien jest wielki na stope i rozpalony do czerwonosci.–Czyli nie tarcze?–Nie – uznal Cohen.– Truckle, popchniesz Hamisha…–Nie przebiegniem nawet piecdziesieciu stop – wtracil Caleb.–Lepiej piecdziesiat stop teraz niz szesc za chwile, nie?–Brawo! – zawolal Saveloy.–Co?Pan Hong obserwowal ordyncow.Widzial, jak wieszaja tarcze na wozku inwalidzkim, tworzac cos w rodzaju prymitywnego ruchomego muru, i ze kola zaczynaja sie krecic.Uniosl miecz.–Ognia!–Stemplujemy jeszcze ladunek, panie!–Powiedzialem: ognia!–Trzeba uzbroic Psa, panie!Bombardierzy zwijali sie goraczkowo, ponaglani nie tyle lekiem przed gniewem pana Honga, ile przed szarzujaca orda.Wlosy Saveloya powiewaly w pedzie.Gnal przed siebie, wymachiwal mieczem i wrzeszczal.Jeszcze nigdy w zyciu nie byl taki szczesliwy.Wiec to jest ta tajemnica ukryta w jadrze wszechrzeczy: spojrzec smierci prosto w twarz i zaatakowac… Wtedy swiat staje sie taki prosty.Pan Hong zrzucil helm.–Ognia, nedzni wiesniacy! Szumowiny tej ziemi! Dlaczego musze zadac dwa razy? Dajcie mi te zagiew!Odepchnal bombardiera, przykucnal obok Psa, pchnal go, kierujac wylot lufy prosto w nadbiegajacego Cohena, uniosl zagiew…Grunt zafalowal.Pies ryknal i przewrocil sie na bok.Z ziemi wysunela sie okragla czerwona glowa z lekkim usmiechem na twarzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]