[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ktoś po­wie­dział:– Nie­przy­ja­ciel­skie sa­mo­lo­ty! Na­lot!– Na dwór! – krzyk­nął pan, ale nie­któ­rzy go­ście rzu­ci­li się w stro­nę sy­pial­ni, wo­ła­jąc: „Jezu! Jezu!”.Dźwię­ki były już gło­śniej­sze, do­cho­dzi­ły znad ich głów.Po­bie­gli – pan, Olan­na nio­są­ca Dzi­dzię, Ugwu, kil­ku go­ści – do ro­sną­cej obok domu kępy ma­nio­ku i po­ło­ży­li się na brzu­chach.Kie­dy Ugwu pod­niósł wzrok, doj­rzał sa­mo­lo­ty szy­bu­ją­ce ni­sko pod błę­kit­nym nie­bem jak dwa dra­pież­ne pta­ki.Wy­plu­ły z sie­bie set­ki roz­pro­szo­nych po­ci­sków, a do­pie­ro po­tem spod ich brzu­chów wy­to­czy­ły się czar­ne kule, jak­by sa­mo­lo­ty zno­si­ły ogrom­ne jaja.Pierw­sza eks­plo­zja była tak gło­śna, że Ugwu już my­ślał, iż bę­ben­ki mu po­pę­ka­ły, a jego cia­ło za­drża­ło po­ru­szo­ne wi­bra­cją zie­mi.Miesz­ka­ją­ca w domu na­prze­ciw­ko ko­bie­ta za­czę­ła szar­pać su­kien­kę Olan­ny.– Ścią­gnij to! Ścią­gnij tę bia­łą su­kien­kę! Zo­ba­czą ją i będą do nas strze­lać!Oke­oma ze­rwał z sie­bie ko­szu­lę mun­du­ru, aż po­ury­wa­ne gu­zi­ki po­le­cia­ły na wszyst­kie stro­ny, i owi­nął nią Olan­nę.Dzi­dzia się roz­pła­ka­ła.Pan przy­ło­żył jej lek­ko dłoń do ust, jak­by się oba­wiał, że pi­lo­ci ją usły­szą.Na­stą­pił dru­gi wy­buch, po­tem trze­ci, czwar­ty, pią­ty, aż w koń­cu Ugwu po­czuł na swo­ich krót­kich spoden­kach cie­płą wil­goć mo­czu i do­szedł do prze­ko­na­nia, że te bom­by ni­g­dy się nie skoń­czą; będą spa­dać bez ustan­ku tak dłu­go, aż wszyst­ko zo­sta­nie znisz­czo­ne i wszy­scy zgi­ną.A jed­nak skoń­czy­ły się.Sa­mo­lo­ty znik­nę­ły.Przez dłu­gi czas nikt się nie ru­szał i nie od­zy­wa­no się, wresz­cie Spe­cjal­ny Ju­liusz pod­niósł się i po­wie­dział:– Od­le­cie­li.– Sa­mo­lo­ty le­cia­ły tak ni­sko – ode­zwał się ja­kiś chło­piec pod­nie­co­nym gło­sem.– Wi­dzia­łem pi­lo­ta!Pan i Oke­oma pierw­si wy­szli na dro­gę.Ubra­ny tyl­ko w pod­ko­szu­lek i spodnie Oke­oma spra­wiał wra­że­nie mniej­sze­go.Olan­na, w suk­ni ślub­nej przy­kry­tej woj­sko­wą ko­szu­lą w ma­sku­ją­cych ko­lo­rach, na­dal sie­dzia­ła na zie­mi, tu­ląc Dzi­dzię.Ugwu pod­niósł się i ru­szył w stro­nę dro­gi.Sły­szał, jak dok­tor Nwa­la mówi do Olan­ny:– Pro­szę po­zwo­lić, że pani po­mo­gę.Po­bru­dzi so­bie pani su­kien­kę.Dym wzno­sił się z obej­ścia po­ło­żo­ne­go w po­bli­żu sto­ją­ce­go na są­sied­niej uli­cy mły­na.Dwa domy za­wa­li­ły się, two­rząc spo­wi­tą ku­rzem kupę gru­zu, a ja­cyś męż­czyź­ni ko­pa­li jak sza­le­ni wśród bez­ład­ne­go sto­su be­to­nów, mó­wiąc: „Sły­sza­łeś ten płacz? Sły­sza­łeś?”.Ich całe cia­ła po­kry­wa­ła drob­na mgieł­ka sre­brzy­ste­go ku­rzu i wy­glą­da­li jak du­chy po­zba­wio­ne koń­czyn, lecz z otwar­ty­mi ocza­mi.– Dziec­ko żyje, sły­sza­łem płacz, sły­sza­łem – po­wie­dział ktoś.Męż­czyź­ni i ko­bie­ty po­de­szli do tego miej­sca, żeby po­móc i po­ga­pić się; nie­któ­rzy za­bra­li się za ko­pa­nie, inni sta­li i pa­trzy­li, a jesz­cze inni krzy­cze­li i pstry­ka­li pal­ca­mi.Ja­kiś sa­mo­chód pło­nął; obok le­ża­ło cia­ło ko­bie­ty, jej odzie­nie było spa­lo­ne, na po­czer­nia­łej skó­rze wszę­dzie wi­dać było ró­żo­we pla­my, i cho­ciaż w koń­cu ktoś przy­krył ją po­rwa­nym ju­to­wym wor­kiem, Ugwu wciąż wi­dział jej sztyw­ne, czar­ne jak wę­giel nogi.Na nie­bie ze­bra­ły się chmu­ry.Wil­got­ny za­pach nad­cią­ga­ją­ce­go desz­czu mie­szał się z wo­nią spa­le­ni­zny.Oke­oma i pan do­łą­czy­li do ko­pią­cych w gru­zach.– Sły­sza­łem dziec­ko – zno­wu ktoś się ode­zwał.– Sły­sza­łem dziec­ko.Ugwu od­wró­cił się i za­czął od­cho­dzić.Do­strzegł na zie­mi ele­ganc­ki san­da­łek i pod­niósł go, przyj­rzał się skó­rza­nym pa­skom i gru­bej ko­tur­no­wej po­de­szwie, po­tem odło­żył bu­cik tam, gdzie go zna­lazł.Wy­obra­ził so­bie szy­kow­ną mło­dą wła­ści­ciel­kę, któ­ra zrzu­ci­ła go, ucie­ka­jąc przed nie­bez­pie­czeń­stwem.Za­sta­na­wiał się, gdzie może być dru­gi san­dał.Kie­dy pan wró­cił do domu, Ugwu sie­dział na pod­ło­dze w sa­lo­nie ple­ca­mi opar­ty o ścia­nę.Olan­na grze­ba­ła ły­żecz­ką w le­żą­cym na spodecz­ku ka­wał­ku tor­tu.Wciąż mia­ła na so­bie suk­nię ślub­ną, ko­szu­la od mun­du­ru Oke­omy le­ża­ła rów­no po­skła­da­na na krze­śle.Wszy­scy go­ście wy­szli w ci­szy, nie­wie­le mó­wiąc, z twa­rza­mi spo­wi­ty­mi cie­niem winy, jak­by za­kło­po­ta­ni, że do­pu­ści­li do tego, by na­lot zni­we­czył we­se­le.Pan na­lał so­bie szklan­kę wina pal­mo­we­go.– Słu­cha­łaś wia­do­mo­ści?– Nie – od­rze­kła Olan­na.– Na­sze woj­ska stra­ci­ły wszyst­kie wcze­śniej za­ję­te te­re­ny na środ­ko­wym za­cho­dzie i nie ma­sze­ru­ją już na La­gos.Ni­ge­ria ogło­si­ła, że te­raz to już jest woj­na, a nie ak­cje po­li­cyj­ne.– Po­krę­cił gło­wą.– Pa­dli­śmy ofia­rą sa­bo­ta­żu.– Zjesz ka­wa­łek tor­tu? – spy­ta­ła Olan­na.Tort stał na środ­ku sto­łu, nie­na­ru­szo­ny z wy­jąt­kiem cien­kie­go ka­wa­łecz­ka, któ­ry so­bie od­kro­iła.– Nie te­raz.– Wy­pił pal­mo­we wino i na­lał so­bie ko­lej­ną szkla­necz­kę.– Zbu­du­je­my schron na wy­pa­dek ko­lej­ne­go na­lo­tu.– Mó­wił to­nem nor­mal­nym, spo­koj­nym, jak­by na­lo­ty były czymś nie­groź­nym, jak­by przed chwi­lą nie otar­li się o śmierć.– Wiesz, mój do­bry czło­wie­ku, co to ta­kie­go schron? – zwró­cił się do Ugwu.– Tak, sah – od­rzekł Ugwu.– Taki jak miał Hi­tler.– Chy­ba tak, coś w tym ro­dza­ju.– Ale lu­dzie mó­wią, że schro­ny to zbio­ro­we mo­gi­ły – po­wie­dział Ugwu.– Co za bzdu­ry.Schro­ny są bez­piecz­niej­sze od le­że­nia w za­go­nie ma­nio­ku.Na dwo­rze za­pa­dły już ciem­no­ści, nie­bo raz na ja­kiś czas roz­świe­tla­ła bły­ska­wi­ca.Olan­na na­gle po­de­rwa­ła się z krze­sła i krzyk­nę­ła:– Gdzie jest Dzi­dzia? Ke Dzi­dzia? – I rzu­ci­ła się do sy­pial­ni.– Nkem! – Pan ru­szył za nią.– Nie sły­szysz?… Nie sły­szysz, że zno­wu nas bom­bar­du­ją?– To grzmot.– Pan chwy­cił Olan­nę od tyłu i przy­trzy­mał.– To tyl­ko grzmot [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl