[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zatrzymała się jednak na zakręcie alei.Elżbieta niespokojnie zajrzała pod budkę wózka.Dziecko spało.- Z kim Marynka tu rozmawia? - spytała podejrzliwie.- Nie wiem, kto ona taka.Chciała się przypatrzyć Walusiowi, tom go jej podwiozła.Alecichutko, że się wcale nie obudził.Była razna, pewna siebie, nie traciła kontenansu.Mówiąc, wesoło przyglądała się Karolowi.- Niech Marynka nigdy nie odjeżdża tak daleko.Miejsca koło domu jest przecież dosyć.Elżbieta mówiła prędko i nieprzyjemnie.Za ogrodzeniem widziała kilkoro dziewcząt zeszkoły.Przechodząc zaglądały do ogrodu, jak ona sama kiedyś.- Z obcymi nie trzeba rozmawiać - ciągnęła niecierpliwie.W głosie swoim rozeznawała tensam ton, który przybierała ciotka Cecylia, gdy mówiła do służby.- Zawsze po obiedzie możesobie Marynka spacerować, z kim chce.Ale przy dziecku nie trzeba żadnych obcych, żeby googlądali albo dotykali.Marynka broniła się żywo.- Niech już pani będzie spokojna.Gdzie ja bym komu dała go dotknąć? Postała, postała,zapytała się tylko, czy to jest dziecko państwa Ziembiewiczów, i poszła.Wracając ku domowi Elżbieta sama popychała wózek przed sobą.W jakiejś chwili obejrzałasię z niepokojem i zobaczyła tamtą.Stała jeszcze na zakręcie parkowej alei i patrzyła w tęstronę.Gdy Elżbieta obejrzała się drugi raz, już jej nie było.Pomyślała sobie, że to złudzenie.%7łe nic w tym nie ma dziwnego, gdy ktoś pyta o dziecko,czyje jest.W mieście wiadomo przecież, kto tu mieszka.- Czy Marynka na pewno jej nie zna?.- Pierwsze ją widzę - odpowiedziała ze zgorszeniem.I Elżbieta miała pewność, że mówinieprawdę.- Nie dziw się, nie miej mi za złe - zwróciła się do Karola, nagle przypominając sobie jegoobecność.Usiłowała się opanować, ale jej uśmiech był zły i sztuczny.Dopiero przy domu, nawidok Zenona, uczuła się bezpieczna.Pani Kolichowska nieczęsto mogła tu przyjeżdżać i małego Walusia widziała zaledwie trzeciraz.Przyglądała mu się w milczeniu, wzruszona i oporna zarazem, całkowiciezdezorientowana w swym zakłóconym macierzyństwie.Pani %7łancia natomiast schylała sięnad wózkiem z bliska i wymawiała przy tym różne kobiece słowa, pełne czułości i nonsensów.Gdy na skutek tego dziecko obudziło się i zaczęło płakać, Marynka zniknęła z nim w pokoju,który był na górze.W domu Ziembiewiczów wiele rzeczy raziło panią Kolichowską.Było tu jasno, przerazliwieobszernie i zbyt czysto.Jeszcze raz powiedziała sobie, że za nic nie chciałaby tu mieszkać,choćby ją nie wiem jak proszono.Aż się zmarszczyła na tę myśl.- Nie lubię kaktusów - powiedziała do pani %7łanci, gdy już zasiadły przy stole.Ale pani%7łancia lubiła kaktusy.Nigdy nie wiadomo, gdzie im wyrośnie liść i jak będzie wyglądał, anikiedy któremu przyjdzie do głowy zakwitnąć.Zawsze można po nich oczekiwać jakiejśniespodzianki.- Ja je lubię.To są jakby urodzone kaleki między roślinami- odezwał się Karol.Pani Cecylia niespokojnie poprawiła się w fotelu.Karol podniósł na nią oczy i przestał mówić.- Pani teraz szczęśliwa - powiedziała w tym miejscu pani %7łancia- ma pani wreszcie przy sobie swego jedynaka.Poniesiona ciężka strata i zmiany zaszłe w jej życiu nie wpłynęły na pogodne usposobieniepani %7łanci.Prócz Marynki przywiozła ze sobą z Boleborzy kucharkę, energiczną, robotnąbabę Józiową.Dawny Piórek od nastawiania samowara był teraz służącym u Zenonów.Otoczona swoimi ludzmi, pani %7łancia czuła się w domu syna jak u siebie.Przy stole mówiła o mężu.Z powodu Florka i Marynki.Właśnie służba go po prostuubóstwiała.Miał gołębie serce, nikomu w życiu krzywdy ten człowiek nie zrobił.- Co ludzi przeszło przez salon w Boleborzy, gdy stało tam ciało przed wyprowadzeniem,toby nikt nie uwierzył.A kwiaty jakie przysłali z Chązebnej, z pałacu! W kościele byłahrabina Tczewska z córkami.Na pogrzeb zjechała nie tylko okolica, ale obywatelstwo zdalszych stron.Byli nawet Woleńscy z Kawna, bo nas jeszcze z tamtych czasów pamiętali,kiedyśmy mieli Witków.Zenon denerwował się zawsze, gdy matka mówiła o ojcu.Jej wspomnienia robiły zeń innegoczłowieka."Wystarczy umrzeć, aby stać się zupełnie bezbronnym" - myślał.Mimo torozpytywał ją o ojca i na próżno szukał w jej słowach czegoś, co mógłby uważać zaostateczną odpowiedz.Dziś, gdy już było za pózno, nieraz żałował, że nie umiał mówić z nim szczerze, że niewyznał mu swych dziecinnych pretensji.Osądził go wcześnie i tak już zostało.Niewątpliwiepierwszy chłopięcy wstręt do jego erotyzmu, do zuchwałych dziewczyn wałęsających się wpózne wieczory pod oknami, był zródłem tych sądów.Ale gdyby go spytał.Wszystko, comógł był odpowiedzieć, nie byłoby jego najlepszą prawdą ani najlepszą prawdą o nim.Aletyloletnia miłość tych ludzi, cały ich wzajemny stosunek pozostawał wartością niewyjaśnioną- daleką od tego, co mówiła teraz o nim matka.- A mowa księdza Czerlona na cmentarzu! - rozpamiętywała dalej pani %7łancia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]