[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kie-43dy budziła się z tego snu, widziała niebo i padający z niego wprost na nią deszcz.To nadtym musiała się zastanowić, tylko nad tym.Teraz, kiedy było więcej słońca, częściej widywała Sanzo.Zawsze się do niego odzy-wała.Czasami siedział na podwórku przy pompie, jak miał w zwyczaju jego ojciec.Kie-dy przychodziła po wodę do prania i prasowania, witała się z nim: Dzień dobry, Sanzo. Czy to ty, Lisho?Skórę miał bladą i przywiędłą, a dłonie wyglądały na zbyt duże w porównaniu z nad-garstkami.Pewnego dnia na początku kwietnia prasowała sama w suterenie, którą jej matkawynajmowała na pralnię.Zwiatło wpadało przez małe okienka umieszczone wysokopod sufitem na poziomie ziemi; tuż za zakurzonymi szybkami chwiała się w słonecz-nym blasku rzadka trawa i chwasty.Na koszulę, którą prasowała Lisha, padł promieńsłońca; uniosła się z niej para, mocno pachnąca ozonem.Lisha zaczęła śpiewać:Dwóch żebraków na ulicy się spotkało:Daj mi chleba, bracie, bo mam za mało!Idz do piekarza, poproś go o klucz,Jak ci go nie da, powiedz, że czekam już.Musiała pójść po wodę do spryskiwania prasowanych rzeczy.Po mroku panującymw suterenie słoneczny blask wypełnił jej oczy złotymi oraz czarnymi spiralami i plama-mi.Wciąż nucąc, podeszła do pompy.Sanzo właśnie wyszedł z domu. Dzień dobry, Lisho. Dzień dobry, Sanzo.Usiadł na ławce, wyciągnął długie nogi, unosząc twarz ku słońcu.Lisha stała w mil-czeniu obok pompy i patrzyła na niego.Patrzyła z napięciem, taksujące.Jesteś tu jeszcze?Tak. Już cię nie widuję.Przyjęła to w milczeniu.Po chwili podeszła i usiadła obok niego, ostrożnie posta-wiwszy dzbanek z wodą pod ławką. Lepiej się już czujesz? Chyba tak. To dzięki słońcu; zupełnie, jakbyśmy wszyscy mogli znów wyjść i odżyć.Przyszłaprawdziwa wiosna.Powąchaj. Zerwała biały kwiatek, który pojawił się między ka-mieniami brukowymi przy pompie i włożyła go Sanzo do ręki. Jest za mały, żeby wy-44czuć go dotykiem.Powąchaj go.Pachnie plackami.Upuścił kwiatek i pochylił głowę, jakby na niego patrzył. Co ostatnio porabiasz? Poza praniem. No, nie wiem.W przyszłym miesiącu Eva wychodzi za mąż.Za Ventse a Estaya.Przeprowadzą się do Brailavy na północy.On jest murarzem i znajdzie tam dużo pra-cy. A co u ciebie? O, ja zostaję tutaj odparła, a potem czując w jego tonie obojętną, zimną protek-cjonalność, dodała: Jestem zaręczona. Z kim? Z Givanem Fenne. Co on robi?Jest farbiarzem u Fermana i sekretarzem sekcji związku.Sanzo wstał, przeszedł przez podwórko do sklepionego przejścia, ale zatrzymał sięi z pewnym wahaniem wrócił.Stanął w odległości paru metrów od niej z rękoma zwi-sającymi po bokach; nie był całkiem zwrócony do niej. To dobrze, gratuluję! powiedział, odwracając się, by odejść. Sanzo!Stanął i czekał, co będzie dalej. Zostań jeszcze chwilę. Po co? Bo cię o to proszę.Stał nieruchomo. Chciałam ci powiedzieć. Urwała jednak.Podszedł bliżej, namacał ławkę i usiadł. Posłuchaj, Lisho mówił chłodniejszym tonem to niczego nie zmienia. Owszem, i nawet dużo.Chciałam ci powiedzieć, że nie jestem zaręczona.Popro-sił mnie, ale się nie zgodziłam.Słuchał obojętnie. Dlaczego więc powiedziałaś, że się zaręczyłaś? Nie wiem.%7łeby cię rozzłościć. I co? I to rzekła Lisha. I to, że chciałam ci powiedzieć, że może jesteś ślepy, ale tonie usprawiedliwia bycia głuchoniemym i głupim.Wiem, że chorowałeś, i bardzo miprzykro z tego powodu, ale gdyby ode mnie zależało, to chorowałbyś jeszcze bardziej.Sanzo siedział bez ruchu. A, co mi tam powiedział.Lisha milczała i po dłuższej chwili Sanzo odwrócił się, wyciągnął rękę, lecz zastygł45w pół gestu i rzekł: Lisha? Jestem tu. Myślałem, że odeszłaś. Jeszcze nie skończyłam. No to mów.Nikt ci nie broni. Ty mi bronisz.Chwila milczenia. Posłuchaj, Lisho, ja muszę.Nie rozumiesz tego? Nie.Pozwól mi wyjaśnić. Nie.Niczego nie wyjaśniaj.Nie jestem z kamienia.Przez chwilę siedzieli obok siebie w cieple. Lepiej wyjdz za tego chłopaka. Nie mogę. Nie bądz głupia. Nie mogę sobie z tym poradzić.Z tobą.Odwrócił twarz i powiedział pełnym napięcia, zduszonym głosem: Chciałbym przeprosić. Wykonał nieokreślony ruch ręką. Nie! Nie rób tego.Znów zapadła cisza.Sanzo wyprostował się i pełnym bólu gestem potarł dłońmioczy i czoło. Posłuchaj, Lisho, to na nic.Naprawdę.Co powiedzą twoi rodzice, ale to nie jestnajważniejsze, chodzi również o całą resztę, o mieszkanie z moją ciotką i wujem, niemogę przecież.Mężczyzna musi mieć coś do zaoferowania. Nie bądz pokorny. Nie jestem i nigdy nie byłem.Wiem, kim jestem, i ta sprawa niczego nie zmienia.Nie zmienia, jeśli chodzi o mnie, ale nie o kogoś innego. Chcę za ciebie wyjść rzekła Lisha. Jeżeli chcesz się ze mną ożenić, zrób to,a jeśli nie, to nie.Nie mogę tego zrobić w pojedynkę.Pamiętaj jednak, że mnie to też do-tyczy! Właśnie o tobie myślę. Nieprawda.Myślisz o sobie, o tym, że jesteś niewidomy i o całej reszcie.Pozwól, żeja o tym pomyślę, i nie wyobrażaj sobie, że tego nie robię.Ja myślałem o tobie.Całą zimę.Cały czas.To.to nie pasuje, Lisho. Tutaj rzeczywiście nie. To gdzie pasuje? Gdzie my pasujemy? Do tego domu na Wzgórzu? Możemy gopodzielić, po dwadzieścia pokoi na głowę. Sanzo, muszę skończyć prasowanie, ma być gotowe w południe.Jeśli cokolwiek46postanowimy, znajdziemy radę na wszystko inne.Chciałabym wyjechać z Rakavy. Czy. zawahał się. Czy przyjdziesz po południu? Dobrze.Odeszła, wymachując dzbankiem z wodą.Kiedy wróciła do sutereny, stanęła obokdeski do prasowania i wybuchnęła płaczem.Nie płakała od kilku miesięcy; sądziła, żejest za dorosła na łzy i że już nie będzie płakać.Płakała, nie wiedząc dlaczego, a łzy pły-nęły jej z oczu niczym rzeka uwolniona z lodowego uścisku zimy.Spływały po policz-kach, a ona nie czuła ani radości, ani żalu, i płakała jeszcze długo po tym, jak wróciłado prasowania.O czwartej zaczęła się wybierać do mieszkania Chekeyów, ale Sanzo czekał na nią napodwórzu.Poszli na Wzgórze do zdziczałego ogrodu, na trawnik leżący powyżej zagaj-nika.Młoda trawa była rzadka i miękka.W zielonej ciemności zagajnika płonęły pierw-sze żółtawobiałe świece kasztanowców.W ciepłym, zamglonym powietrzu nad miastemkrążyło kilka gołębi. Wokół domu rośnie pełno róż.Jak myślisz, czy mogę bez pytania zerwać kilkaz nich? A kogo miałabyś pytać? Dobrze, zaraz wracam.Wróciła z bukietem małych, czerwonych, kolczastych róż.Sanzo położył się nawznak z rękoma pod głową.Usiadła przy nim.Mocny, słodko pachnący kwietniowywiatr owiewał ich poziomymi podmuchami, jakby jego zródłem było nisko już wiszą-ce słońce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]