[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam będziemy mówić, będziemy wygłaszać przemó-wienia i pokażemy całemu miastu, co się tutaj dzieje! Wymierzymysprawiedliwość.nawet tym, którzy się nie pokazali!Tłum wyraznie czekał, żeby Plock wyraził poparcie dla Estebana.Wkońcu Plock powoli, niemal niechętnie podniósł ręce.289 Powiedzieliśmy swoje! zawołał. Wracajmy.na razie!Prasa cisnęła się do przodu, kamery reporterów wieczornych wia-domości filmowały, mikrofony kołysały się na wysięgnikach, lecz Es-teban je odganiał.D'Agosta patrzył ze zdumieniem, jak na komendęEstebana motłoch cichnie, zawraca, odchodzi drogą, stopniowo zmieniasię w tę samą spokojną grupkę co przedtem.Niektórzy nawet podnosilitransparenty porzucone wcześniej podczas marszu na Ville.Ta szoku-jąca przemiana budziła niemal podziw.Esteban rozpalił tłum i podbu-rzył do działania a potem w ostatniej chwili oblał go zimną wodą. Co jest z tym facetem, Estebanem? zapytał D'Agosta. My-ślisz, że stchórzył, strach go obleciał? Nie mruknął Pendergast wpatrzony w oddalające się plecy Es-tebana. To bardzo dziwne dodał z namysłem że nasz przyjaciel jemięso.Jagnięcinę, gwoli ścisłości.46.Kiedy D'Agosta zjawił się w biurze Marty'ego Warteka, nerwowyurzędniczyna tylko raz spojrzał na jego gniewną twarz i natychmiaststał się wyjątkowo uprzejmy: pomógł mu zdjąć płaszcz, zaprowadził gona sofę i przyniósł kubek letniej kawy.Potem wycofał się za biurko. Czym mogę panu służyć, poruczniku? zapytał swoim cienkim,piskliwym głosem. Dobrze się pan czuje?Właściwie D'Agosta nie czuł się za dobrze raczej parszywie.Odrana miał gorączkę, wszystko go bolało i podejrzewał, że łapie go grypaalbo coś takiego.Próbował nie myśleć o nieszczęsnym Bertinie ani ourzędniku z biura ochrony zwierząt Pulchinskim, który poprzedniegodnia wyszedł wcześniej, skarżąc się na osłabienie i dreszcze.Ich dole-gliwości nie miały nic wspólnego z Charrire'em i jego magicznymisztuczkami.na pewno.Ale D'Agosta nie przyszedł tu rozmawiać oswoim samopoczuciu. Wie pan, co się stało podczas demonstracji wczoraj po południu,tak? Czytam gazety.Rzeczywiście D'Agosta dostrzegł egzemplarze News , Post i West Sidera na biurku zastępcy kierownika, niezręcznie ukryte podteczkami z urzędowymi dokumentami.Widocznie Wartek śledził nabieżąco, co się dzieje w Ville.291 Byłem tam.O mały włos nie doszło do zamieszek.I nie mówimyo bandzie lewicujących agitatorów, panie Wartek.To normalni, prawo-rządni obywatele. Miałem telefon z biura burmistrza oznajmił Wartek jeszczebardziej piskliwym głosem. On też wyraził swoje zaniepokojenie.nie przebierając w słowach.zaognioną sytuacją w Inwood Hill Park.D'Agosta trochę się udobruchał.Najwyrazniej Wartek wreszciewziął się do roboty.albo przynajmniej miał taki zamiar.Jeszcze moc-niej zacisnął usta, zaognione od golenia policzki lekko drżały.Wyglą-dał tak, jakby właśnie dostał od szefa porządny opieprz. No? I co pan zamierza zrobić?Administrator kiwnął głową szybko jak kura i wziął z biurka jakiśpapier. Konsultowaliśmy się z naszymi prawnikami, przeglądaliśmywcześniejsze precedensy i omawialiśmy tę kwestię na najwyższymszczeblu władz lokalowych.I ustaliliśmy, że przepis o zasiedzeniu nie-ruchomości nie ma zastosowania w tym wypadku, gdzie naraża się naszwank dobro publiczne.Na poparcie naszego stanowiska możemy teżprzytoczyć fakt odnotowany w archiwach, że miasto sprzeciwiało sięzajęciu tych publicznych gruntów już sto czterdzieści lat temu.D'Agosta rozparł się wygodniej na sofie.Widocznie telefon od bur-mistrza wreszcie załatwił sprawę. Miło mi to słyszeć. W dokumentach nie podano, kiedy dokładnie zaczęło się niele-galne użytkowanie tych gruntów.O ile możemy ocenić, nastąpiło to nakrótko przez wybuchem wojny secesyjnej.Zatem pierwotny sprzeciwmiasta całkowicie mieścił się w granicach prawa. Więc nie ma problemu? Zostaną eksmitowani? Prawnicza ter-minologia administratora brzmiała jakoś wykrętnie. Oczywiście.I jeszcze nie wspomniałem panu o naszym prawnymwyjściu awaryjnym: nawet gdyby nabyli jakieś prawa do tej nierucho-mości, możemy ją przejąć na zasadzie państwowego prawa do292wywłaszczenia.Dobro publiczne trzeba stawiać wyżej od indywidual-nych potrzeb. Więc jaki mamy termin? Termin? No.Kiedy ich wyrzucamy?Wartek z zakłopotaniem zawiercił się na krześle. Ustaliliśmy, że przekażemy tę sprawę naszym prawnikom, żebysporządzili legalny nakaz eksmisji w trybie przyspieszonym. Czyli kiedy? Hm, przygotowanie podstawy prawnej, następnie proces i apela-cja.zakładam, że ci ludzie złożą apelację.według mnie powinniśmyzamknąć tę sprawę za jakieś trzy lata.W pokoju zapadło długie milczenie. Trzy lata? Może dwa, jeśli się pospieszymy. Wartek uśmiechnął się ner-wowo.D'Agosta wstał.Nie wierzył własnym uszom.To jakiś żart. Panie Wartek, nie mamy nawet trzech tygodni.Mały człowieczek wzruszył ramionami. Taka jest procedura prawna.Jak mówiłem burmistrzowi, utrzy-mywanie porządku publicznego należy do policji, nie do władz lokalo-wych.Odebranie komuś domu w Nowym Jorku to trudny i kosztownyproces prawny.I tak być powinno.Gniew huczał w skroniach porucznika, mięśnie mu się napinały.Zwysiłkiem zapanował nad oddechem.Chciał powiedzieć: To się jesz-cze okaże , ale się rozmyślił nie ma sensu rzucać pogróżek.Zamiasttego po prostu odwrócił się i wyszedł.Głos Warteka gonił go w korytarzu: Poruczniku, zamierzamy zwołać jutro konferencję prasową, żebyzapowiedzieć naszą akcję przeciwko Ville.Może wtedy sytuacja trochęsię uspokoi. Jakoś w to wątpię burknął D'Agosta.47.Laura Hayward stała w damskiej toalecie na trzydziestym drugimpiętrze komendy głównej policji i przeglądała się w lustrze.Poważna,inteligentna twarz odwzajemniła jej spojrzenie.Kostium leżał bez za-rzutu.Ani jeden kosmyk granatowoczarnych włosów nie wymknął się zfryzury.Z wyjątkiem rocznego urlopu na dokończenie studiów magister-skich w nowojorskim uniwersytecie Hayward przez całe życie praco-wała w policji najpierw w policji transportowej, potem w Nowojor-skim Departamencie Policji.W wieku trzydziestu siedmiu lat była naj-młodszym kapitanem policji.i jedynym płci żeńskiej.Niektórzy na-zywali ją karierowiczką i lizusem.Inni twierdzili, że awansowała takszybko i tak wysoko właśnie dlatego, że była kobietą, egzemplarzempokazowym dla postępowych frakcji w departamencie.Dawno jużprzestała się przejmować takim gadaniem.W gruncie rzeczy stopieńniewiele dla niej znaczył.Po prostu kochała tę robotę.Przeniosła spojrzenie z lustra na zegarek.Za pięć dwunasta.Ko-mendant Rocker wezwał ją na dwunastą.Uśmiechnęła się.%7łycie aż za często pokazywało zęby.Ale zdarzałysię też dobre chwile.Teraz właśnie zapowiadała się jedna z nich.Wyszła z toalety i ruszyła korytarzem.To prawda, nie zależało jejna awansie, ale tym razem było inaczej.Ten oddział specjalny tworzo-ny przez burmistrza stanowił prawdziwą inicjatywę, nie jakieś bzdurywysmażone dla prasy.Od lat brakowało zaufania pomiędzy biurem294komendanta i burmistrza, brakowało współpracy na najwyższymszczeblu.Oddział specjalny miał to zmienić, jak zapewniono Laurę.Oznaczał dużo mniej biurokracji, szanse na znaczne zwiększenie wy-dajności departamentu.Jasne, oznaczał też gwałtowny wzlot kariery szybką drogę do zastępcy inspektora ale to się nie liczyło.Liczyła sięokazja, żeby naprawdę czegoś dokonać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]