[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do wyobraźni przemawiała świadomość, że kiedy Arthur Court mówi, umysł dyktujący mu słowa znaj duj e się w lśniącej j amie klatki piersiowej , gdzie coś wykonane z migoczących światełek stanowiło esencję duszy maszyny.- Bądź spokojny, Bradley - powiedział android.- To nie będzie dom wariatów.Bradley przywarł do drzwi.A zatem do zrobienia pozo- stała mu tylko jedna rzecz.Starał się wymyślić jakiś fortel, ale w głowie miał pustkę.Próbował już wszystkiego, czego próbować mógł człowiek, i wszystko zawiodło.Ale nie powinni go zabić.Miał jeszcze tę jedną możliwość i nie dopuści do tego ostatniego upokorzenia.Jeśli już musi umrzeć, niech to będzie z własnej woli, z własnego wyboru.Napinając mięśnie do tego ostatniego skoku, ocenił wzro kiem odległość dzielącą go od okna.Tyle było rzeczy, o któ rych już nigdy się nie dowie, pomyślał rozpaczliwie.Sam los rasy ludzkiej, za którą walczył tak bezskutecznie, pozostanie dlań teraz wielką niewiadomą.Pomyślał o Wallingerze tak przypominaj ącym człowieka w swych reakcj ach, mimo zdra- dy, tak przekonywająco ludzkim w swych wypowiedziach.Być może w słowach Wallingera było więcej prawdy, niż mu się wydawało.Być może stworzyli androida zbyt zbliżonego do człowieka.Ale było już za późno.Zabrzmiał mu przez chwilę w u szach głos Wallingera i wspaniała wypowiedź świętego Paw ła, która zaczynała się od słów "Chociaż mówię językiem lu dzi.".Wallinger mówił językiem ludzi, ale na zgubę czło wieka.Było coś przerażającego w trafności tego ustępu z li stu do Koryntian."Języki, co będą, przeminą, wiedza, co będzie, zanik nie."Odepchnął się na oślep od drzwi w ostatnim desperackim skoku.Znajdujący się najbliżej android zareagował zbyt późno, by zastąpić mu drogę.Rozsunął jednym szarpnię ciem zasłony, zamachnął się i roztrzaskał pięścią szybę, któ ra oddzielała ich od gwarnej ulicy biegnącej dwadzieścia pię ter niżej.Ludzkie ulice, które tak niedługo nie będą już ludzkie.Wychylił się gwałtownie przez rozbite okno.Zawisł z za wrotem głowy nad wirującą w dole otchłanią.Zobaczył pod kolanami opadającą pionowo ścianę budynku, którego linie, kiedy się tak kołysał, uciekały oszałamiająco do we wnątrz.Powstrzymał go głos Arthura Courta.- Zaczekaj, Bradley, zaczekaj! Nie rób tego, dopóki nie usłyszysz prawdy!To powstrzymało go na krawędzi, a nawet poza krawędzią parapetu okna.Wydawało mu się, że żadna siła na świecie nie potrafi odwrócić tego straszliwego ssania grawitacji, któ ra położyła już na nim swoją łapę i przechylała coraz bar dziej na zewnątrz i ku dołowi samym momentem obroto wym ziemi.Ale przekonał się, że jest silniejszy, niż my ślał.Twarz Courta była surowa.Bradley stal opierając się o rozbite okno; kolana odmawiały mu posłuszeństwa, w głowie wciąż wirowało od przyciągania ulicy w dole.Pa trzył na androida nie widzącymi oczyma poprzez całą szero- kość pokoju.- Głupcze! - wycedził przez zęby Arthur Court.- Chcesz nam wszystko popsuć?- Ależ j a.- Nadal nic nie rozumiesz? Wciąż do ciebie nie dociera, że Wallinger powiedział ci prawdę?- Wallinger.powiedział prawdę?- Tak - częściową.Pomyśl, Bradley, rusz głową!Nie potrafił myśleć.Jego umysł przeszedł zbyt wiele ogłu szających wstrząsów, by teraz rozumować.Ale nie musiał myśleć.Usłyszał podpowiedź przed wieloma godzinami i aż do tej chwili nie uświadamiał sobie tego.Wróciły wspomnie nia i w uszach zabrzmiał mu cienki głosik Sue Wallinger mó- wiący w cichej bibliotece.Zobaczył j ą stoj ącą przy drzwiach, kiedy odchodził.Przypomniał sobie jej gest i jej uśmiech."Mogę ci powiedzieć, ilu ludzi prawdziwego rodzaju jest w tym pokoju - jeden, jeden!"I uśmiechnęła się do niego dotykając ramienia braciszka.Nie miała na myśli nikogo z obecnych w tym pokoju poza ludzkim dzieckiem płci męskiej.Pytał o ludzi - ona do tknęła ramienia brata.Wszystkie dzieci wiedziały - wszyst- kie androidy wiedziały.Tylko ludzie byli ślepi - a z nimi James Bradley.- Spójrz pod nogi - rozległ się niemal łagodny głos Courta.Bradley spojrzał.Na podłodze była krew.Poczuł piecze nie dłoni i uniósł w otępieniu rękę, żeby zobaczyć, skąd się bierze.Przebił pięścią szybę.Wtedy nie miało dla niego zna- czenia, czy przetnie sobie skórę, czy nie.Teraz też nie miało to znaczenia.Zobaczył bez zaskoczenia, bez szoku, tylko z odrętwie- niem, że krawędzie przeciętej skóry rozstąpiły się gładko.Do złożonej w miseczce dłoni sączyła się powoli krew.W niezmąconej ciszy patrzył na odsłonięte ścięgna dłoni, na lustrzany blask bijący od każdej stalowej powierzchni.Zo baczył precyzyjne, maleńkie, ciasno zwinięte sprężynki rea- gujące idealnie, gdy zaciskał palce.- Zbyt dobrze cię zbudowaliśmy - mówił Arthur Court.- Zbudowaliśmy cię tak dobrze, że jesteś niedo skonały.Trzeba cię poddać przeróbce, Bradley.Żaden android nie może być zdolny do atakowania własnego ro- dzaju.Od tego prawa zależy nasze przetrwanie.Czy rozu miesz teraz, co próbował ci powiedzieć Wallinger? Zagroże nie ze strony idealnego androida jest zbyt wielkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]