[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A myślała, że po tym, co usłyszał od niejpoprzedniego wieczoru, wreszcie zostawi ją w spokoju.- No więc jak? Zmieniłaś zdanie?Liz gwałtownie pokręciła głową, że nie, i zaraz tego pożałowała.Przedpokój zawirował ostrzegawczo.Zachwiała się.Zacisnęła palcena framudze drzwi.Richard popatrzył na nią zaskoczony.Zmarszczył brwi.- Elizabeth? Co ci jest? yle się czujesz? Zatroskanym spojrzeniemobrzucił jej pobladłą, ściągniętą bólem twarz.- No tak - ze zrozumieniem pokiwał głową.- Migrena.Pewniezaszkodził ci ten tort.31RSLiz skrzywiła się lekko.Jak dobrze ją znał.Ale teraz to i tak niemiało najmniejszego znaczenia.Nie mogła doczekać się, kiedywreszcie sobie pójdzie i zostawi ją samą.Niczego innego teraz niepragnęła.Znała objawy i wiedziała, że za chwilę zrobi jej sięniedobrze.Za nic nie chciałaby, aby Richard był tego świadkiem.Krępowało ją to nawet wtedy, kiedy byli małżeństwem i zawszestarała się to przed nim ukryć.Ale Richard wcale nie okazywał chęci, by odejść.Wprostprzeciwnie.Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi ipodtrzymując Liz silnym ramieniem, zaprowadził ją do salonu.- Siadaj - powiedział, popychając ją lekko w kierunku krzesła.-Brałaś jakieś tabletki?- Nnie - przecząco pokręciła głową Liz. Właśnie mi się skończyły.Dzwoniłam już do lekarza.Powiedział, że wypisze mi receptę izostawi w poczekalni.- Jak on się nazywa? Gdzie to jest? - spytał tonem żądającymodpowiedzi.Liz nie czuła się na siłach, by się z nim spierać.Słabym głosemwyjaśniła, jak dojechać do gabinetu lekarza.- W porządku.Pojadę po te tabletki, a ty tymczasem połóż się.Dasz radę dojść do sypialni, czy mam cię zanieść?- Nie! - zaprotestowała gwałtownie! Przez krótką chwilę mignęłajej przed oczami scena z przeszłości.Dzień jej ślubu.Niski, znajomygłos, tuż przy jej uchu. A więc, żono".Silne, męskie ramionaunoszące ją do góry, by zgodnie z tradycją przenieść ją przez prógich nowego domu.Przez próg, korytarzem, po schodach, prosto dosypialni.- Nie - powtórzyła, podnosząc się z krzesła.Pokój zawirował.Lizzachwiała się i jęknęła cicho.- Beth!Nawet nie zareagowała, kiedy użył zakazanej" formy jej imienia.Poczuła znajome, nieprzyjemne ściskanie w dołku i już wiedziała, żezbliża się nieuchronne.Z zaskakującą siłą odepchnęła stojącego najej drodze mężczyznę i pośpieszyła do łazienki.Zdążyła.W samą32RSporę.Nie usłyszała nawet, kiedy wszedł.Dopiero gdy poczuła na swoimczole dużą, chłodną dłoń, zdała sobie sprawę z jego obecności.- Już dobrze, skarbie, już dobrze.Odpręż się - powtarzał Richard,uspokajająco klepiąc ją po piecach.Mógłby darować sobie ten samarytański gest, pomyślała zezłością, ale już po chwili gniew minął i była mu wdzięczna, kiedywilgotnym ręcznikiem ocierał jej spoconą twarz z czułością, z jakąmatka zajmuje się chorym dzieckiem.- Lepiej? - spytał cicho.- Zaprowadzić cię do sypialni, czy możewolałabyś zostać tu jeszcze przez chwilę?Liz przecząco potrząsnęła głową.- Są inne, dużo przyjemniejsze miejsca, gdzie wolałabym się terazznalezć - zdobyła się na blady uśmiech.- Wyspy Bahama, naprzykład, albo.-.łóżko - dokończył za nią Richard, odwracając się do niej, jakbychciał wziąć ją na ręce, jednak po krótkim namyśle zrezygnował.- Chodz, położymy cię do łóżka, a potem pojadę po te tabletki -powiedział, obejmując ją ramieniem.- Ja.już.Dam sobie radę - zaprotestowała słabo Liz, kiedyotoczyły ją opiekuńcze ramiona.Było jej tak dobrze, tak wspaniałe.Chciała pozostać w nich na zawsze, oprzeć głowę na szerokiej,muskularnej piersi, zamknąć oczy i.Opanuj się! Co robisz? - zganiła samą siebie w duchu.Wiedziała,że nie wolno jej poddawać się temu pragnieniu.- Akurat! -mruknął Richard.- Chyba nie sądzisz, że zostawię cię wtym stanie.Ale Liz nie o tym myślała.Bliskość mężczyzny sprawiła, że nakrótką chwilę zapomniała o bólu.Ogarnęła ją nieodparta chęć, byprzytulić się do tego silnego, muskularnego ciała, dotknąć jegotwarzy.Tak bardzo pragnęła go dotknąć.Bezwiednie wyciągnęładłoń, ale Richard odwrócił się gwałtownie, udaremniając jej zamiary.- Do łóżka! -zarządził.- Przecież widzę, że ledwo trzymasz się nanogach.33RSNa wpół podtrzymując ją, na wpół niosąc zaprowadził Liz dosypialni.Była mu wdzięczna za pomoc, gdyż wbrew swoimwcześniejszym zapewnieniom nie mogłaby samodzielnie pokonaćtej drogi.Wzruszenie ściskało ją za gardło.Gwałtownie zamrugałapowiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]